Autor / Wiadomość

Ks. Mieczysław Maliński - Bajki nie tylko dla dzieci

Nefertiti
Moderator



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 428
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pon 18:31, 13 Lut 2006     Temat postu: Ks. Mieczysław Maliński - Bajki nie tylko dla dzieci


Jedno z najdłuższych opowiadań księdźa Malińskiego, zawarte w niewielkiej książeczce "Bajki nie tylko dla dzieci".

Opowiadanie, do którego wracam ciągle:

Tytus - syn kowala


Na skraju miasta żył młody kowal. Kuł zbroje, tarcze i miecze dla gladiatorów, którzy walczyli na arenach. Kuźnię odziedziczył po ojcu; który też - tak jak on teraz - pracował dla gladiatorów. Już jako dziecko cale dnie spędzał w kuźni. Bawił się z klientami ojca, walczył z nimi swoim dziecinnym mieczem, bronił się przed ich uderzeniami swoją dziecinną tarczą. Gdy go pytali, kim chce być w życiu, odpowiadał zawsze niezmiennie to'samo: gladiatorem. Chciał walczyć na arenach, chciał zwyciężać, zdobywać sławę i pieniądze. W miarę upływu czasu robił szybkie postępy. Starzy fachowcy wróżyli mu dużą przyszłość. Miał świetne warunki fizyczne: dobrze zbudowany, silny, wysoki, nie za ciężki. Miał szybki refleks i odwagę. Zapowiadał się na doskonałego zawodnika. Nawet zaczął brać udział w igrzyskach. Niestety, czy też na szczęście, śliczna dziewczyna, jego obecna żona, uprosiła go, aby tego zaprzestał. Zgodził się na to, choć z dużymi oporami. Mimo że faktycznie zrezygnował z kariery gladiatora, to jednak nie opuścił ani jednego ważnego widowiska. Wciąż, jak dawniej, interesował się życiem zawodników. Przyjaźnił się z wieloma z nich. Nie tylko rozmawiali o fechtunku, ale nawet razem z nimi ćwiczył, na placu przed kuźnią, w czasie przerwy w pracy. On ich uczył tego, co sam zdąży) odkryć i udoskonalić, oni pokazywali mu, jak walczą.

Urodziło mu się dziecko, którego obydwoje z żoną od dawna oczekiwali. Nazwali go Tytus. Ale urodziło się słabiutkie i wymagało dużej staranności i troskliwości, bo łatwo zapadało na rozmaite choroby. Zwierzał się ze swoich zmartwień przyjaciołom. Któryś z nich polecił mu jednego z lekarzy. Ale ostrzegał go, że to jest bardzo drogi lekarz, leczy tylko dzieci bogatych patrycjuszy. Kowal zapamiętał adres i nazwisko. "Na wszelki wypadek" - pomyślał z obawą.

Niestety, sprawdziły się jego niepokoje. Razu pewnego, gdy wracał po pracy do domu, nie wyszła mu naprzeciw, jak zwykle, jego żona. Zaniepokoiło go to. Znalazł ją przy łóżku dziecka. Tytus był chory. Pojawiła się wysoka gorączka, która nie chciała ustąpić ani następnego dnia, ani kolejnego. Znajomy medyk był bezradny. Kowal najchętniej pozostałby w domu, aby opiekować się chłopcem, ale nie mógł, ponieważ miał cały szereg pilnych prac z powodu zbliżających się wielkich igrzysk. W któryś kolejny dzień wpadła do kuźni jego żona z dzieckiem na ręku:
- Umiera.
Wystarczył mu jeden rzut oka, by stwierdzić, że tak jest. Porwał syna w ramiona i tak jak stał, we fartuchu skórzanym, pobiegł do lekarza. To było na szczęście niedaleko. Lekarza zastali w domu. Przebadał dziecko gruntownie. Kowal czekał z żoną na diagnozę jak na wyrok. Po długiej chwili lekarz orzekł:
- Dziecko jest w ciężkim stanie, bardzo poważnie chore. Może mi się udaje uratować. Jednak musi pozostać u mnie co najmniej dwa tygodnie, a może i dłużej. Ale ta kuracja będzie bardzo dużo kosztowała, lekarstwa są drogie. Będziesz mógł zapłacić? - spytał kowala.
- Ile?
Lekarz wymienił orientacyjną sumę. Była tak wysoka, że przekraczała wszystko, co kowal miał oszczędzone. Nawet gdyby sprzedał swój domek i całą kuźnię, to i tak nie potrafiłby zapłacić. Ale zdecydował się natychmiast:
- Dobrze.
- Pierwszą ratę wpłać mi w ciągu najbliższych dni. A resztę gdy syn wyzdrowieje. Jeżeli uda mi się go wyleczyć. Żona patrzyła na kowala z niepokojem:
- Skąd ty weźmiesz tyle pieniędzy?
Nie odpowiedział. Wrócił do kuźni, by wykańczać zamówienia. Gdy zamykał kuźnię, wyciągnął z ukrycia swój sprzęt gladiatorski. Przymierzył go, wyczyścił. Wiedział, że sumę, której żąda lekarz, może zdobyć tylko jako gladiator. Sposobność nadarzała się znakomita. Igrzyska, jakie miały się odbyć w mieście za parę dni, były jedne z największych w ciągu roku. Zdawał sobie sprawę z ryzyka, jednak wiedział, że nie ma innego wyjścia. Nie mógł inaczej postąpić.

W miarę jak zbliżał się dzień rozpoczęcia zawodów, kowal był coraz bardziej niespokojny. W noc przed igrzyskami nic nie spał. Rano wyszedł wcześnie z domu, jak zawsze w dzień igrzysk. Po drodze wstąpił do kuźni. Zbroję, nagolenniki, tarczę, miecz okręcił w płótno, tak żeby nikt nie mógł rozpoznać, co on niesie, i poszedł. Idąc na stadion nie spotkał na szczęście nikogo ze swoich znajomych.

Chwilę czekał przed wejściem. W ostatnim momencie, gdy już wszyscy gladiatorzy poczęli wychodzić na arenę, wszedł do przebieralni, włożył zbroję i hełm. Jego hełm był głęboki, zakrywał nos i kości policzkowe, stąd też pozwalał kowalowi pozostawać nierozpoznanym. Na piasku były'już wyznaczone pola dla każdej pary. Mieli walczyć systemem po dwóch. Kolejni zawodnicy spotykali się ze sobą, i tak do końca, aż wreszcie na arenie miało pozostać dwóch gladiatorów. Ci mieli walczyć o palmę pierwszeństwa. Na ile mógł się zorientować, było ich wszystkich około czterdziestu. Miał więc przed sobą pięć względnie sześć walk. Wskazano mu stanowisko. Spojrzał po trybunach. Były pełne. Przyszło mu do głowy: "Ten, kto wygra, zbierze dużo pieniędzy".

Jego pierwszym przeciwnikiem był jakiś nieznany młody chłopiec. Kowal spostrzegł, że tamten jest niespokojny, że bardzo się denerwuje. Żal mu go było. Konsul prowadzący igrzyska dał znak na rozpoczęcie walki. W tym momencie chłopiec rzucił się na kowala. Najwidoczniej bojąc się, że ma przed sobą starszego gladiatora o dużej praktyce, chciał przez zaskoczenie zakończyć walkę błyskawicznie. Kowal zrobił unik, ale chłopiec znowu zaatakował, skakał jak szaleniec. Technicznie był jednak słaby. Nie krył się dostatecznie, odsłaniał się. Kowal patrzył spokojnie na to miotanie się, unikał jego ciosów. Nie chciał go zabić. Odczekał i wykorzystał kolejny błąd. Gdy chłopiec przy zamachowym ciosie odsłonił się, pchnął go mieczem. Chłopiec upadł na ziemię. Krew poczęła rozlewać się czerwoną plamą po piasku. Teraz, spod hełmu, który spadł, rozsypały się blond włosy. Na twarzy chłopca pojawiły się łzy. Płakał. Z bólu czy z powodu przegranej? Kowal nachylony nad nim poczuł, że i jemu łzy płyną po twarzy. Bardzo chciał, żeby ten chłopiec nie umarł. Nie wiedział, jak mu pomóc. Patrzył na chłopca bezradnie. Przyszli niewolnicy, którzy ściągali rannych i zabitych gladiatorów, grabili piasek, rysowali patykami nowe pola walk, dla tych, którzy zwyciężyli. Zwycięzców było około dwudziestu.

Zaczęło się. kolejne spotkanie. Kowal walczył jak we śnie. Wciąż miał przed oczami tamtą, cierpiącą twarz swojego pierwszego przeciwnika. 0-przytomniał pod wpływem bólu. Nie dość szczelnie się zasłonił i ześlizgujący się po jego tarczy miecz przeciwnika skaleczył go w rękę. Trysła krew. Ujrzał w oczach gladiatora błysk zwycięstwa. Wykorzystał ten moment dekoncentracji i uderzył celnie. Nie patrzył. Nie chciał widzieć, czy zabił, czy tylko zranił. Zajął się swoim ramieniem. Na szczęście uderzenie nie uszkodziło mięśni, zdarło tylko skórę. Krew się sączyła, ból mu dokuczał, ale ramię było sprawne.

Potem następowały po sobie dalsze walki. W miarę upływu czasu czuł, że jego siły wyczerpują się, był coraz bardziej zmęczony. Pot zalewał mu twarz, ręka trzymająca tarczę coraz częściej mu drętwiała. Nie był w stanie uderzać mieczem tak silnie, jak by tego chciał, potykał się. Tego bal się najbardziej. Był cały poobijany, podarty, pokaleczony. Uszy pełne wycia tłumów, oczy na wpół widzące, drżące nogi. Nie wiedział już z iloma walczył.

Opamiętał się, gdy spostrzegł, że arena jest pusta, a na placu został tylko on i jego ostatni przeciwnik. Nie obchodziło go, kto to jest. Nie było go stać na to, był tak zmęczony. Czekał z opuszczoną głową, chcąc by ta przerwa trwała jak najdłużej. Niewolnicy wyrównywali piasek na arenie. Wreszcie, gdy dano znak na rozpoczęcie walki, podniósł głowę i oprzytomniał natychmiast. Ostatnim przeciwnikiem był jego stary przyjaciel. Tamten nie poznał go. Kowal od początku walk aż dotąd nie zdejmował hełmu, chociaż marzył o tym, by otrzeć twarz i ochłodzić się, tak jak to wszyscy robili. Ale chciał pozostać do końca nierozpoznany. - "Jeżeli wygram, wtedy niech mnie poznają". - Patrzył na swojego przeciwnika z głębokim wzruszeniem. Przyjaźnił się z nim od dziecka. Razem się bawili, razem ćwiczyli fechtunek, nie było jednego chwytu, którego by obaj nie znali, nie było uderzenia, które byłoby niespodzianką. Zaczęła się walka. W miarę, jak minuty płynęły, czuł, że w jego przeciwniku coraz bardziej rośnie zdziwienie. Przyjaciel najwyraźniej nie mógł pojąć, dlaczego nie udają mu się najlepsze chwyty, jak również skąd jego przeciwnik potrafi parować ciosy, które były nie do obrony. Wreszcie kowal rozstrzygnął walkę w dziecinnie prosty sposób. Podstawił przeciwnikowi po prostu nogę, a potem runął na niego, przystawił miecz do gardła i zmusił do poddania się. Wtedy odskoczył. Jego przyjaciel ciężko dźwignął się z areny i zaczął odchodzić. Teraz do uszu kowala doszedł huragan oklasków. Amfiteatr powitał to zwycięstwo i to rozwiązanie śmiechem i brawami. Widzowie najwyraźniej mieli dość krwi, cieszyli się i śmiali jak dzieci. Kowal rozejrzał się. Dopiero teraz zorientował się, że jest ulubieńcom stadionu. Domyślił się, że widzowie obserwowali wszystkie jego walki, że spodobał się, że zyskał sympatię.

Kowal zdjął hełm z głowy. W tym momencie odchodzący z areny jego ostatni przeciwnik odwrócił się i zamarł w bezruchu. Potem roześmiał się i pełen radości podbiegł do kowala, rzucił mu się w ramiona. Amfiteatr ogarnął szał uniesienia. Klaskano, wołano, śpiewano. Wreszcie ludzie powstali z miejsc i zaczęli rzucać pieniądze.

Rozpoznano go. Tajemniczy nowy gladiator, to był kowal płatnerz. A on patrzył na lecące pieniądze jak na życiodajny deszcz. To były pieniądze dla jego dziecka. Potem objął starego towarzysza, i tak spleceni w przyjacielskim uścisku szli przez arenę do szatni. Jego powrót do domu był marszem triumfalnym. Kowal szedł otoczony wieńcem przyjaciół, kolegów, znajomych, sympatyków, którzy podziwiali jego walkę. Niewolnicy przynieśli mu zebrane z piasku areny pieniądze. Było ich tyle, że z łatwością starczyło na zapłacenie całego leczenia dziecka. Gdy się już zbliżali do domu, z daleka wybiegła żona naprzeciw. Dowiedziała się wszystkiego od ludzi, którzy wcześniej wyszli z igrzysk. Zapłakana ale szczęśliwa, że wraca zdrowy, rzuciła się mu na szyję i powiedziała:
- Już nigdy, prawda, ty już nigdy nie wystąpisz na arenie.
- Nie. Teraz już będę walczył - odpowiedział. W domu jej wyjaśnił, dlaczego będzie walczył:
- Drugi raz w takiej sytuacji nie chcę się znaleźć, bo kiedyś znowu może się okazać, że będzie potrzeba mnóstwo pieniędzy, jak w tym wypadku i nie będzie skąd ich wziąć. A więc będę walczył. Tylko ci obiecuję; że to będzie trwało już krótko. Krótko, ale intensywnie. A potem porzucę zawód gladiatora i będziemy żyli spokojnie.

Zwycięstwo tak efektowne uczyniło go sławnym. Dostał natychmiast wiele ofert z rozmaitych miast. Przebierał starannie. Żądał dużo pieniędzy za każdy swój występ, niezależnie od tych datków, które rzucali widzowie. Skoncentrował się na dobrym przygotowaniu. Dużo trenował, dzień za dniem, od rana do wieczora. Brał najlepszych fechmistrzów, prosił do współpracy swoich dawnych kolegów gladiatorów, których jeszcze znał z czasów, kiedy prowadził kuźnię.

Równocześnie myślał o swojej przyszłości, a właściwie o przyszłości swojego syna. Polecił pośrednikom, którzy zajmują się kupnem i sprzedażą domów, żeby mu znaleźli w dzielnicy patrycjuszy jakiś wygodny dom. Kupił okazyjnie willę z ogromnym ogrodem, urządził ją bardzo bogato.

Zmieniło się w jego życiu dużo. W tym nowym okrutnym życiu, w życiu, gdzie każdy dzień był wypełniony troską o siebie i o swoje interesy, nie było czasu ani miejsca na przyjaciół. Znikli oni tak niepostrzeżenie jak jego żona. Któregoś razu wrócił po długiej podróży do domu i dowiedział się, że umarła na serce. Do końca nie zgadzała się na to jego nowe życie. Nie protestowała. Od dawna nie mówiła nic. Ale czytał w jej oczach, że wciąż boi się o niego, że błaga go, by zaniechał walk na arenach. Przyjął fakt jej śmierci bez specjalnego wrażenia. Dla niej nie było miejsca w życiu, na które się zdecydował.

Pieniędzy zarobionych nie rozrzucał. Bogacił się rozumnie, rozważnie. Kupował pola, inwestował w gospodarstwa, liczył się z tym, że w krótkim czasie wycofa się. A odejść chciał ze swojego zawodu gladiatorskiego nawet nie dlatego, że czuł się nie w formie, tylko myślał o swoim synu. Zresztą, nieraz w późniejszych latach opowiadał znajomym, że był to dla niego najtrudniejszy krok życiowy. Przyznawał, że nigdy nic nie było dla niego trudniejsze, jak decyzja zejścia ż areny. Podkreślał, że uczynił to przede wszystkim dla swojego syna.

Nie chciał, żeby syn wiedział, jak wygląda jego prawdziwe życie. Nie rozmawiał z nim na te tematy. Nigdy nie brał udziału w igrzyskach na terenie swojego miasta. Wciąż w rozjazdach, nie miał czasu zajmować się wychowaniem Tytusa, sprowadził więc świetnych pedagogów, którzy mieli jego syna nauczać i wychowywać. Nie zdawał sobie sprawy, że Tytus wiedział o ojcu bardzo dużo. Chło* piec chłonął każdy szczegół, każde rzucone zdanie, które dotyczyło ojca. Interesował się każdym jego wyjazdem, każdą jego walką i zwycięstwem. Wzrastał w atmosferze walk, przemocy, zwycięstw, sławy, pieniędzy. Nawet uprosił ojca - mimo że ten się przed tym długo bronił - aby zezwolił mu na uczęszczanie do szkoły szermierczej. Na ćwiczeniach był zajadły, nieustępliwy, chciał zawsze zwyciężać. W walce i w zwycięstwie widział cel swojego życia. Zresztą nie tylko w czasie ćwiczeń. Nadmiernie ambitny, zarozumiały, bezczelny, arogancki, pewny siebie, pewny wpływów ojca, pieniędzy ojca, sławy ojca, nie liczył się z nikim ani z niczym. Zaczepiał ludzi na ulicy, wszczynał burdy. O tym wszystkim ojciec nie wiedział. Służba nie śmiała mu donosić o poczynaniach jego syna. Kryła wybryki Tytusa.

Kiedyś szkoła Tytusa urządziła zawody szermiercze z drugą podobną szkołą szermierczą w mieście. Chłopiec szczęśliwie doszedł do finału, ale w ostatniej walce natrafił na przeciwnika lepszego od siebie. To go rozwścieczyło. Chciał zwyciężyć za wszelką cenę. Nerwy go poniosły. Zaczął walczyć wbrew przepisom. Zranił swojego partnera. Został zdyskwalifikowany. Nie chciał tego uznać. Zrobił awanturę. Poobrażał swoich kolegów i przełożonych. Ojciec dowiedział się o tym. Dopiero teraz zaczął dopytywać się i interesować się swoim synem. To zajście otworzyło mu oczy na stan faktyczny. Uświadomiło mu, co się z jego synem dzieje. Rozmowa z Tytusem niewiele dała. Wprost przeciwnie, przekonała go, że stracił z nim kontakt, że nie umie się z nim porozumieć. Chciał więc przynajmniej jakoś doraźnie z tego incydentu wyjść. Polecił Tytusowi, by przeprosił swojego kolegę. Tytus się zaciął, oświadczył, że tego nie zrobi. Kowal nie chciał doprowadzić do ostateczności, powiedział ugodowo:
- Dobrze, pójdę razem z tobą.
I tak też zrobił: poszli razem.

Był to stary zamożny dom położony w odległej dzielnicy. Stara, dobra rodzina. Kowal przeprosił rodziców za syna, a potem wreszcie Tytus wypowiedział słowa przeproszenia, tak jak sobie ojciec życzył. Już pogodzeni Tytus ze swoim kolegą spacerowali po ogrodzie. I wtedy przybiegła do nich dziewczyna, jego siostra. Tytusa uderzyło, że jest jakaś inna niż dziewczęta, z którymi się dotąd spotykał. Nawet nie bardzo mógłby powiedzieć, na czym ta inność polegała. Zresztą miał takie wrażenie, że cały dom był inny niż te, gdzie dotąd bywał. Musiał przyznać, że dobrze się tam czuł. Stąd też pod rozmaitymi pozorami zaczął tam zachodzić. Zaprzyjaźnił się serdecznie ze swoim byłym przeciwnikiem i jego siostrą.

Kiedyś zaprosił Weronikę do swojego domu.
- Nie. Jutro nie mogę przyjść. W niedzielę jestem zajęta.
- A co robisz?
- Spotykamy się na łamaniu chleba.
- Kto my?
- My, chrześcijanie.
- Toś ty jest chrześcijanka? - prawie zaniemówił z wrażenia. To wszystko, co słyszał o chrześcijanach, było albo złe, albo przynajmniej dziwaczne. Weronika nie pasowała mu do tego obrazu. Żeby przerwać niezręczną ciszę, która zapanowała, zaczął mówić: - Coś o chrześcijanach kiedyś słyszałem, ale nie bardzo sobie przypominam. Aha, już wiem. Chrześcijanie to ateiści. Nie wierzą w Boga.
Uśmiechnęła się:
- Ależ wierzymy w Boga.
- Nie znam się bardzo na tym, ale mówiono chyba, że nie chcecie składać ofiar bogom Rzymu. Czy tak?
- Tak. To prawda, ale to nie znaczy, że nie wierzymy w Boga. Najwyraźniej nie mógł tego zrozumieć, co ona starała się mu wytłumaczyć. To go zdenerwowało:
- Poczekaj. Ty jesteś przecież Rzymianką. A jeżeli tak, to powinnaś czcić boga naszego narodu, czy nie? Jeżeli nie czcisz, to znaczy, że nie wierzysz, to znaczy, że jesteś ateistką. Czy źle mówię? - zapytał agresywnie.
Patrzyła na niego trochę rozbawiona. A potem powiedziała pojednawczo:
- I tak, i nie. My wierzymy w jednego Boga, który jest Bogiem Greków, Rzymian i Żydów, wszystkich ludzi na całym świecie.
Słuchał jej nie bardzo dowierzając temu, co mówiła. Inne miał zdanie na ten temat. Spytał więc wymijająco:
- A dlaczego nazywacie się chrześcijanami? Czy to prawda, że uważacie za Boga człowieka skazanego na śmierć przez prokuratora rzymskiego? - pytał ją surowo, jak na przesłuchaniu. Znowu się uśmiechnęła:
- Prawda, ale nie całkiem. Jezus jest dla nas Słowem Bożym: Logosem. Pamiętasz, co mówią na temat Logosu stoicy? To jest podobnie, chociaż trochę inaczej. Ale - przerwała nagle - jeżeli chcesz coś więcej wiedzieć o chrześcijanach, najlepiej przyjdź kiedyś do nas, wtedy zobaczysz, jak to wszystko wygląda. Dobrze?
- Dobrze, chętnie - odpowiedział.
- Tylko najpierw muszę się spytać prezbitera, czy zgodzi się na twoją obecność.
- A kto to jest prezbiter?
- Ten, kto przewodniczy naszemu spotkaniu. Z tym, że nie będziesz mógł być na całym naszym spotkaniu, ale trochę zobaczysz.
- Gdzie mam przyjść?
- My się spotykamy u naszych ludzi, w ich domach. W jedną niedzielę u jednych, w inną u drugich.
Był bardzo ciekawy tego spotkania. Tego - jak to mówiła - łamania chleba. Nie mógł się doczekać decyzji prezbitera. Ale po paru dniach Weronika dała znać, że prezbiter zgodził się.

W niedzielę poszedł na wyznaczone spotkanie. To było całkiem niedaleko. Przyglądał się wszystkiemu uważnie. Najpierw było bardzo zwyczajnie. Przychodziły całe rodziny z dziećmi albo pojedyncze osoby. Niektórych nawet znał. Zauważył, że prawie każdy przynosił coś. Przeważnie chleb i wino, ale również odzież, czasem pieniądze. To wszystko było składane na ogromnym stole u wejścia. Przychodzący witali się, rozmawiali. Starał się słyszeć, o czym rozmawiano. Wszyscy zachowywali się jak dobrzy znajomi, jak przyjaciele, jakby sobie bliscy. Takiej atmosfery, musiał przyznać, jeszcze nigdy i nigdzie nie spotkał. Takiej serdeczności, takiego zainteresowania kłopotami innych. Gdziekolwiek tylko jakaś trudność zaistniała, zawsze ktoś ofiarowywał chętnie swoją pomoc.

Na koniec pojawili się całkiem biedni ludzie. I oni wchodzili w tę grupę jak pomiędzy swoich. Domyślił się, że to chyba dla nich było to ubranie, jedzenie, i pieniądze, które znoszono.

Ale największa niespodzianka miała dopiero nastąpić. Nagle spostrzegł jakichś niewolników, którzy weszli do atrium. Patrzył nie będąc pewny, czy go wzrok nie myli. Po co oni tu przyszli?, Co to ma znaczyć? - pytał samego siebie. Ale właściwie domyślił się natychmiast. Widział zdumiony, jak niewolnicy włączali się w grupę już zgromadzonych. Zauważył w ich sposobie bycia jakiś cień nieśmiałości, ale poza tym zachowywali się zupełnie normalnie. Tak, jak gdyby byli ludźmi wolnymi. Reszta tak ich też traktowała. Musiał przyznać, że wchodząc tu liczył się ze wszystkim najgorszym, chociażby na podstawie plotek, które krążyły o chrześcijanach. Ale czegoś takiego się nie spodziewał. To było ponad jego wytrzymałość nerwową. Chciał natychmiast opuścić ten dom. Jeżeli zdecydował się jednak pozostać, to tylko dla Weroniki. "Pozostać muszę, nie wolno mi odejść, nie wolno mi robić przykrości Weronice" - powtarzał sobie. Równocześnie doszedł do przekonania, że odkrycie niewolników u chrześcijan dało mu klucz do uchwycenia charakteru tej sekty.

Przypomniał sobie, co Weronika powiedziała: "Jest jeden Bóg. Bóg Rzymian i Greków, wszystkich ludzi". - "Z tego, co widzę, wynika - myślał - że chrześcijanie wierzą, że ten ich Bóg jest Bogiem nie tylko ludzi, ale zwierząt i niewolników". - To odkrycie oszołomiło go. Oprzytomniał dopiero, gdy podeszła Weronika i powiedziała:
- Pozostań w atrium, a my wszyscy wejdziemy do wnętrza domu, na łamanie chleba.
- Mnie tam wejść nie wolno? - zdumiał się.
Jeszcze raz wezbrała w nim fala oburzenia, gdy patrzył na niewolników wchodzących w głąb domu. "Tym żebrakom i bydlętom wolno, a mnie nie?" Z trudem powstrzymał się, żeby nie zrobić jakiegoś nierozsądnego kroku. Potem wstał i przysłuchiwał się dolatującym go jakimś czytaniom, modlitwom, śpiewom. Uspokajał się powoli. Melodie były proste, ale bardzo pogodne, wręcz wesołe, łatwo wpadające w ucho.

Czekając na Weronikę mógł spokojnie myśleć. To, co tutaj widział, było czymś zupełnie nowym. Innym niż Rzym i Grecja, niż cały świat, w którym dotąd żył. Gdyby to było czysto teoretyczne rozważanie filozofa chrześcijańskiego, można byłoby z tego spokojnie poźartować. Ale to już było życie. Cokolwiek by się o chrześcijanach powiedziało, jedno jest pewne: jeżeli wierzą w Boga, który jest Bogiem ludzi i zwierząt, to zdobyli sobie wszystkich niewolników i barbarzyńców. To, co przed chwilą widział na własne oczy, było czymś tak absolutnie nowym, jak zdobycie ognia przez Prometeusza. W taki sposób nie byli nigdy dotąd niewolnicy przez nikogo traktowani. Wniosek nasuwał się prosty: nie będzie i nie ma niewolnika, który by nie chciał należeć do społeczności chrześcijańskiej. Jeżeli tak - stwierdził z ogromnym przejęciem - to świat jest u progu nowej epoki.

Po chwili przyszła refleksja. Ale co na to wieczny Rzym, Roma aeterna? Co na to dotychczasowy dorobek wieków, pokoleń, myślicieli, wychowawców, na których koncepcji stoi rzymski porządek, pax Romana? Czy cezar i senatorowie rzymscy wiedzą, co tuż za ich plecami się dzieje? Czy wiedzą, kto to są chrześcijanie? Chyba jeszcze nie wiedzą. Ale co się stanie, gdy zdadzą sobie z tego sprawę? Nie było dla niego żadnej wątpliwości, jak zareagują. Nie zgodzą się na tę nową religię, bo by zaprzeczyli samym sobie. To oznacza podważenie porządku Rzymu, wszystkiego, na czym stoi to ogromne imperium. Chyba, że ta religia umrze śmiercią własną. Ale na to się nie zanosi.

Nagle przypomniał sobie. To było przy okazji uczenia się dziejów Rzymu. Pamiętał nawet całkiem dokładnie. To był fragment u Tacyta, opisujący panowanie Nerona. Tacyt pisał, że chrześcijanie podpalili Rzym. Przynajmniej, że o to zostali oskarżeni. Od dawna zostało udowodnione, że to nie chrześcijanie podpalili Rzym, tylko sam Neron. Ale równocześnie teraz stał się dla Tytusa jasny głębszy sens oskarżenia. Pomysł takiego o-szczerstwa wcale nie był głupi. Chrześcijaństwo nie grozi spaleniem budynków Rzymu, lecz spaleniem jego ideologii. To wszystko miało miejsce ponad sto lat temu. Od tego czasu, na ile się Tytus orientował, liczba chrześcijan ogromnie wzrosła i stanowią oni jeszcze większe zagrożenie dla Rzymu.

Gdy wracali do domu, gdy robił wyrzuty Weronice, że brata się z niewolnikami, nic nie odpowiadała, tylko uśmiechała się po swojemu. Na koniec stwierdził:
- Byłem na twoim łamaniu chleba, to ty teraz pójdź ze mną na igrzyska gladiatorów.
- Ja naprawdę nigdy nie chodzę na igrzyska i teraz nie mogę. Nie pójdę.
- Dlaczego?
- Dlatego, ze nie wolno nikogo zabijać.
- Ludzi nie wolno - zgodził się - ale niewolników, gladiatorów, to co innego, to bydło - oświadczył.
Zamilkła, ale nie wytrzymała i po chwili po cichu powiedziała:
- A twój ojciec? On też był gladiatorem. Nie wiesz o tym?
-Wiem.
- Więc jak mogłeś tak powiedzieć.
- Mój ojciec zawsze zwyciężał.
To nie była właściwa odpowiedź. Obydwoje o tym wiedzieli. Po chwili Weronika odezwała się pojednawczo:
- Wiesz co, chodźmy, coś ci pokażę.
- Co? - spytał zaciekawiony.
- Ty widzisz tylko tych, którzy zwyciężają, a nie patrzysz na tych, którzy giną i umierają.
I poszli. Zaprowadziła go w jakąś odległą biedną dzielnicę. Mała chatka, bardzo biedna. Wewnątrz leżał człowiek z płową czupryną, wychudły i zniszczony chorobą, okręcony w szmaty. Najwidoczniej leżał już długo w takiej nędzy. Weronika chwilę z nim porozmawiała. Zostawiła jedzenie i świeże bandaże, przeprosiła, że tak krótko u niego będzie, ale jest zajęta. Obiecała, że wkrótce przyjdzie i wyszła.

Gdy wracali do swoich domów, wypytywał Weronikę o tego biedaka. Jak się okazało, opiekowała się nim od dłuższego czasu. Była prawie codziennie u niego.
- Bo wiesz, tyś chciał wiedzieć, co to znaczy być chrześcijaninem. Trudno wytłumaczyć, ale powiem ci tyle, że naszym obowiązkiem jest właśnie to, co robię.
- Skąd ty go znasz? - spytał podejrzliwie, nie słuchając tego, co do niego mówiła. - To było dawno. Kiedyś ktoś, gdy byliśmy na łamaniu chleba, opowiedział o rannym gladiatorze, którym nie ma się kto opiekować. Ponieważ miałam czas, zgłosiłam się i odtąd prawie co dzień przychodzę do niego. Może kiedyś jeszcze stanie na nogi.
Nasunęła mu się pewna myśl:
- Czy wiesz przypadkiem, gdzie on odniósł tę ranę?
- Tak. Tu w mieście, podczas igrzysk. Niepokój w nim wzrósł:
- Czy wiesz przypadkiem, w walce z kim został ranny? Kto go ranił?
- To twój ojciec go pokonał.
Umilkł jak uderzony. Po chwili spytał ją:
- Czy pozwolisz, abym z tobą przychodził, abyśmy razem się nim opiekowali?
- Oczywiście.

I tak rozpoczęło się jego chrześcijaństwo od tego ciężko rannego gladiatora. Zresztą o tym wszystkim nikomu nie opowiadał. Również ojcu nic nie mówił. Nie widział potrzeby, żeby zawracać mu głowę takimi sprawami.

Aż razu pewnego, gdy wracał z wizyty u gladiatora, kowal zapytał go:
- Gdzie byłeś?
Nie chciał dłużej skrywać przed ojcem, co się ostatnio działo. Skorzystał oz okazji, aby mu wszystko przedstawić.
- Byłem z Weroniką u chrześcijan.
- A co ona tam robiła? Po co do nich poszła?
- Ona jest chrześcijanką.
- Chrześcijanką?
Ojciec był zdumiony, wręcz przerażony. Tytusowi przypomniało się, że jego reakcja była podobna.
- Zdawało mi się, że to sekta religijna, do której należą tylko niewolnicy. - Ależ skąd, tam należy wielu patrycjuszów.
Kowal nie był zorientowany, kto to są ci chrześcijanie. Ale jakoś uważał tę sprawę za nieczystą, niewyraźną. Nie chciał jednak wprost Tytusowi zakazywać kontaktu z chrześcijanami, przede wszystkim ze względu na ojca Weroniki, sędziego miejscowego, na którym mu bardzo zależało. Poza tym lubił Weronikę. Zawdzięczał jej, jej wpływowi, że Tytus tak się zmienił na korzyść. Przyznawał, że gdyby nie Weronika, no i może, gdyby nie ci chrześcijanie, to jego syn mógłby zupełnie pójść na złe drogi. Ale gdy dowiedział się, że Tytus regularnie tam chodzi, a poza tym odwiedza jakichś chorych, czy ciężko rannych, zaniepokoił się i powiedział, że sobie tego nie życzy.
- Możesz kontaktować się z chrześcijanami, ale nie chcę, żebyś schodził pomiędzy najniższe doły społeczne.
Tytus skwitował tę jego wypowiedź milczeniem.

Pewnego dnia ojciec Weroniki przyszedł do kowala. Sędzia był najwyraźniej zaniepokojony a nawet zmartwiony. Otrzymał pismo z Rzymu, a w nim nakaz rejestracji wszystkich chrześcijan.
Powiedział dalej, że na ile on się orientuje, to wygląda tak, iż nastąpią jakieś represje wobec ludzi wyznających Chrystusa.

Kowal przestraszył się tą wiadomością. To już nie była sprawa chodzenia do chorych. Znowu wziął Tytusa na poważną rozmowę.
- Muszę ci powiedzieć, że mam jak najgorsze przeczucia. Po tym wszystkim, co widzę, co zaczyna się dziać, boję się, że może się powtórzyć historia sprzed stu lat, kiedy cesarz Neron prześladował chrześcijan.
- Przecież chrześcijanom chyba nie mają do zarzucenia nowego spalenia Rzymu - Tytus usiłował obrócić całą sprawę w żart, choć wiedział, że nie pora na to.
- Zarzut łatwo dorobić.
Tym razem Tytus już poważnie odpowiedział:
- A jakie masz wnioski odnośnie do mnie i Weroniki?
- Chcę, żebyś zerwał z chrześcijanami, bo po prostu boję się o ciebie - powiedział krótko kowal.
Tytus nie spodziewał się, że aż tak daleko idące żądanie ojciec wysunie. Po chwili namysłu zdecydował się:
- Zgoda, rozumiem cię. Nie chcę, żebyś się martwił. Przyrzekam ci, że nie będę chodził do chrześcijan na łamanie chleba. Ale proszę cię, nie żądaj, abym musiał zrywać z Weroniką.
- Dobrze - zgodził się kowal. I na tym stanęło.

Tymczasem przewidywania sędziego niestety zaczynały się spełniać. Już po krótkim czasie przyszły kolejne zalecenia z Rzymu. Nakazano wszystkich zarejestrowanych chrześcijan wzywać i żądać od nich, aby przed posągiem bogini Rzymu złożyli ofiarę.
- Wystarczy wziąć garść kadzidła i rzucić na ogień, oddając w ten sposób hołd bogini Rzymu - referował ojcu Tytus.
- To jest czysta formalność - stwierdził kowal. - Co myśli o tym Weronika?
- Nie rozmawiałem z nią jeszcze.

Kowal sam zdecydował się na rozmowę z Weroniką, ale nie był pewny wyniku. Spróbował tłumaczyć jej tak, jak to mówił i do Tytusa:
- W końcu jest to czysta formalność. Przecież sama mówisz, że nie jest ważne, co ludzie p nas myślą i mówią. Rzucisz kadzidło dla świętego spokoju. - Czekał na to, co odpowie.
- Nie mogę się zaprzeć Chrystusa.

To było pierwsze i ostatnie słowo Weroniki na ten temat. Jeszcze nieraz przy spotkaniach z nią starał się przedstawić jej swój punkt widzenia w tej sprawie. Ale ona uparcie to samo powtarzała. Nie wiedział, jak jej pomóc. Zaczął szukać rozwiązania pomiędzy samymi chrześcijanami. Ryzykując swoją własną opinię, nawiązał kontakty z nimi. Tak jak przypuszczał, panowało wśród nich duże zamieszanie i różnica poglądów. Byli tacy, którzy myśleli tak jak on. Trzeba się po prostu ratować, bo nie ma sensu tracić życia dla jakiegoś przepisu. Byli tacy, którzy uważali, że należy być ponad to wszystko, czym jest państwo rzymskie, że ono jest nieważne - jak to mówili - "ważne jest tylko Królestwo Niebieskie". Wobec tego wszystkie akty państwowe nie obowiązują. Byli jeszcze inni, którzy szli dalej, twierdząc, że państwo rzymskie jest dziełem szatana, stąd wszystkie jego akty prawne są szatańskie, wobec tego każde oświadczenie wobec sądu jest dozwolone. Wreszcie byli i tacy jak Weronika: nieustępliwi. Tymi ostatnimi się nie interesował. Był ciekawy, jak ci pierwsi dają sobie radę. Stwierdzał, że w przeważnej większości uciekli oni z miasta na prowincję, gdzie rozporządzenia były opóźnione albo nie przestrzegane ściśle. Zdecydowali się przeczekać na prowincji .tę falę terroru, stojąc na stanowisku, że wiecznie to nie będzie trwało. Część z tych, którzy już byli zarejestrowani i nie mogli z jakichś powodów miasta opuścić, decydowała się na złożenie czci bogini Romy, traktując to jako czysto formalny akt. Inni, którzy nie chcieli się na to zdecydować, uzyskiwali z pomocą przekupstwa czy znajomości dokument, który poświadczał, że dokonali aktu złożenia czci bogini Rzymu.

Na tej drodze zdecydował się również kowal przyjść Weronice z pomocą. Za duże pieniądze uzyskał poświadczenie, że Weronika dopełniła aktu złożenia ofiary bogini Rzymu w jakiejś odległej mieścinie i przyniósł jej to. Nie był pewny reakcji. Obawiał się, że Weronika może na to się nie zgodzić. I rzeczywiście tak się stało.
- Co chcesz ode mnie, żebym kłamała? Chciałbyś, ażebym zaparła się w takiej sytuacji swoich przekonań?
- Zrozum, wielu rozsądnych chrześcijan, bo przecież ich poznałem, decyduje się na taki krok. Nie będziesz ani pierwsza, ani ostatnia. Nie uważaj siebie za najmądrzejszą - powiedział surowo. Weronika była nieustępliwa:
- Jeżeli inni mogą ginąć, dlaczego ja nie mam zginąć tak jak i inni. Dlaczego ja mam się wykręcać i wypierać Chrystusa. On powiedział: "Kto się mnie zaprze przed ludźmi, ja się go zaprę przed Ojcem moim, który jest w Niebiesiech".
Uznał to za młodzieńczą brawurę, ale nie miał na nią rady. Próbował jeszcze parę razy wpływać na Weronikę z pomocą jej ojca. Niestety, żadne perswazje nie odniosły skutku.

Przyszły aresztowania. Wszyscy, którzy nie złożyli ofiary bogini Rzymu, zostali umieszczeni w więzieniu. Weronika również. Kowal był w tym czasie na prowincji. Po powrocie wszedł do pokoju Tytusa. Na stole leżał list od niego. Tknięty najgorszymi przeczuciami kowal zaczął go czytać. "Idę z Weroniką do więzienia. Nie jestem chrześcijaninem, ale nie mogę jej opuścić w takiej sytuacji".

Kowal ze ściśniętym sercem poszedł tam. Znał kazamaty więzienne. Wiedział, jak bardzo są zimne, ciemne i śmierdzące. Poprosił o widzenie się z synem. Łatwo uzyskał zgodę. Duże sale, duże lochy, w nich gromady ludzi wychudłych, cierpiących, obojętnych albo wściekłych. Chrześcijanie nie byli umieszczeni w osobnych celach, ale razem z przestępcami najrozmaitszego gatunku. Wreszcie odnalazł Tytusa i Weronikę. Najpierw podszedł do niego Tytus. Dzieliła ich tylko gruba krata. Stal przy nim bez słowa. Nie był w stanie nic powiedzieć, chociaż obiecywał sobie, że jeszcze może uda mu się skłonić Tytusa do powrotu do domu. Tytus coś mówił, tłumaczył się: - Nie mogłem inaczej - powtarzał wciąż te same słowa, które napisał w liście.

Potem przyszła Weronika. Była spokojna, choć bardzo poważna. I bardzo zdecydowana wytrwać w postanowieniu. Oczywiście zaznaczyła, że Tytus niepotrzebnie przyszedł tutaj z nią, że powinien zostać w domu.

Odtąd kowal codziennie starał się być w więzieniu, tym bardziej, że ojciec Weroniki z racji swojego urzędu nie mógł tam przychodzić. On zresztą ze względu, na to, że Weronika była jego córką, był wyłączony zupełnie od prowadzenia spraw chrześcijan. Pozostawał pod ścisłą obserwacją. Każdy ruch jego był kontrolowany, tak, że nie miał żadnych możliwości działania.

Kowal za każdym spotkaniem przynosił im wieści ze świata, z domu, z miasta, z prowincji, z Rzymu, które docierały do niego. Czasem opowiadał im ostrożnie, żeby nie dotknąć Weroniki, albo żeby nie wywołać w niej przeciwnej reakcji - o chrześcijanach, którzy przestraszeni groźbą kary, śmierci wycofywali się ze swojego stanowiska, składali ofiarę bogini Rzymu i wychodzili z więzienia na wolność. Zresztą o tych faktach ona też wiedziała.

Równocześnie, widząc że tą drogą nic nie uzyska, przygotowywał inną akcję wraz z ojcem Weroniki: wyrwanie Tytusa i Weroniki z więzienia. To przy pewnym wysiłku i ryzyku było do przeprowadzenia. Planował potem wysłać ich gdzieś daleko, by mogli ukryć się na czas prześladowań. W końcu ten koszmar nie mógł trwać wiecznie. Rzecz w tym, aby przetrzymać rok, może dwa. Z ojcem Weroniki przygotowywali wszystko bardzo dokładnie, żeby nie popełnić jakiegoś fałszywego kroku, nie spowodować konsekwencji dla swoich domów. Dopiero wtedy, gdy wszystko było już przygotowane, poinformował Weronikę i Tytusa o szczegółach ucieczki. Napotkał zdecydowany opór Weroniki. To go zaskoczyło.
- A co inni powiedzą, ci, którzy nie mieli tyle pieniędzy na przekupstwo i przygotowanie ucieczki? A więc oni mogą zginąć, a ja nie? Może... - tu przerwała, kowal czekał na te słowa jak na wybawienie - może gdybyśmy jeszcze przed aresztowaniem-opuścili miasto. Ale teraz - znowu się poderwała - teraz jest już na to za późno.
- Nie rozumiem. Wytłumacz, dlaczego?
- Moja ucieczka byłaby zgorszeniem. Wielu chrześcijan mogłoby się załamać. Uważam, że od mojego stanowiska zależy i ich postawa. . Nie wiedział, co jej na to wszystko odpowiedzieć.

Niespodziewanie przyszedł rozkaz z Rzymu wykonania wyroków śmierci na tych, którzy nie dopełnili wymaganego aktu. Jako jedna z pierwszych została wyznaczona właśnie Weronika. Czy ktoś się przypadkiem o tym dowiedział, czy też ktoś zdradził zamiar ucieczki z więzienia przygotowywanej przez kowala, trudno dociec.

Nie by o żadnych szans, ażeby uratować Weronikę. Wszystkie możliwości zostały wyczerpane. Trudność tkwiła przede wszystkim w niej samej. Jako ostateczna ewentualność pozostawał cezar. Ojciec Weroniki zdecydował się jechać do Rzymu, ażeby interweniować u cezara: prosić o łaskę. Oczywiście pozostawało, pytanie: czy zdąży? Gdy kowal usiłował dowiedzieć się daty wykonania wyroku na Weronice, otrzymywał odpowiedzi wymijające. Nie wyglądało na to jednak, ażeby to miało nastąpić szybko. Trzeba było ryzykować.

Jednakże na drugi dzień po wyjeździe sędziego przyszła wiadomość, że wyrok na Weronice zostanie wykonany podczas igrzysk, jakie mają odbyć się w najbliższych dniach. Kowal wysłał specjalnego gońca, aby zawrócić z drogi sędziego.

W dzień igrzysk kowal ze ściśniętym sercem poszedł do teatru. Wiedział już, że Weronika ma zginąć rozszarpana przez lwa. Jak zwyczaj każe, miała otrzymać miecz i tarczę. Gdy pokona lwa, b$dz e wolna. Zupełny nonsens. Po pierwsze Weronika nie umiała posługiwać się ani mieczem, anj tarczą, a po drugie było wątpliwe, czy by w ogóle tę walkę podjęła.

Amfiteatr wypełniały tłumy ludzi. Kowal zajął swoje miejsce przy bandzie wraz z grupą znajomych. Atmosfera była niezwyczajna. Panowało napięcie i skupienie. Rozmawiano prawie półgłosem. Wszyscy wiedzieli, że igrzyska poprzedzi wykonanie wyroku śmierci na Weronice, córce sędziego. Konsul dał znak.

Otworzono boczne drzwi i wtedy kowal zobaczył ku swemu przerażeniu, że na arenę wychodzi Weronika z Tytusem. Patrzył, oczom swoim nie wierząc. Poczuł, że zimny pot występuje mu na całym ciele, jakby go kto wodą oblał. Jego usta stały się nagle suche, tak że z trudem wybełkotał:
- Co to ma znaczyć? - mechanicznie powtarzał to zdanie trochę do siebie, trochę do współsiedzących. - Dlaczego on wyszedł na arenę? Może chce ją odprowadzić? - jeszcze sam siebie uspokajał.

Tymczasem Tytus i Weronika, trzymając się za ręce, otoczeni grupą żołnierzy doszli do środka areny i tam przystanęli. Nagle zobaczył, że któryś ze strażników położył u ich stóp dwa miecze i dwie tarcze. Wszystko stało się jasne. Żołnierze zaczęli odchodzić w kierunku skąd przyszli, pozostawiając na środku Tytusa i Weronikę. Kowal liczył jakimś rozpaczliwym aktem nadziei, że teraz Tytus weźmie w objęcia Weronikę, pożegna się z nią i pójdzie za żołnierzami. Konsul dał kolejny znak. Kowal zrozumiał, że już wszystko przepadło, że Tytus zdecydował się zginąć wraz z Weroniką. Z przeciwległej strony areny otworzono drzwi. Uwaga wszystkich skupiła się na czarnym otworze. Po chwili wysunęła się z niego głowa lwa, wreszcie ukazało się ogromne zwierzę w całej okazałości. Lew oślepiony słońcem przystanął nieruchomo. W momencie, gdy go Weronika i Tytus zobaczyli, rozłożyli ręce. Dwa krzyże stojące na środku areny. W ciszy, która wciąż trwała na stadionie, kowal nagle usłyszał swój okrzyk:
- On nie jest chrześcijaninem!

Głos, który niespodziewanie wybuchł, nie zburzył ciszy. Amfiteatr obserwował wszystko uważnie. Gest skazańca widzowie odczytali jednoznacznie: jako odmowę walki. Rozległy się gwizdy niezadowolenia. To byli ci, którzy znali Tytusa jako świetnego fechmistrza, i spodziewali się, że będą świadkami wspaniałego widowiska. Tymczasem zwierzę zaczęło przecinać arenę w kierunku stojących bez ruchu ludzi. Lew był najwyraźniej zgłodniały.
- Broń się! - wykrzyknął kowal głosem pełnym rozpaczy.

Ale Tytus jakby tego nie słyszał. Stał w dalszym ciągu z rozkrzyżowanymi ramionami. Kowal machinalnie złapał się za pas, ale nie miał przy sobie miecza. Nikt z wchodzących na igrzyska nie mógł wnosić ze sobą broni. Jedyna broń, która była, to te dwa miecze leżące na środku. Kowal szarpnął się, jednym susem przeskoczył wysoką bandę, spadł z dużej wysokości na piasek areny. "A teraz tylko byle szybciej. Może zdążę dobiec do miecza".

Lew natychmiast zauważył go. Przestał interesować się stojącymi nieruchomo postaciami. Uznał za wroga tego biegnącego człowieka. Zmienił kierunek i szybkimi, miękkimi ruchami zaczął zbliżać się w stronę kowala. Odległość pomiędzy nimi zmniejszała się błyskawicznie. Nagle kowal kątem oka zobaczył lecący ogromny pocisk ciała zwierzęcia. Rzucił się na ziemię, żeby nie dać się powalić. Liczył na to, że lew przeleci nad nim, a wtedy jeszcze uda mu się może dosięgnąć mieczy. Ale nie zdążył. Poczuł tylko, jak ciężar lwa przywalił go do ziemi. Zdawało mu się, że miażdży mu wszystkie kości. Poczuł straszliwy ból w okolicy karku i stracił przytomność. Nie widział już tego, że w tym momencie Tytus schylił się po miecz i skoczył na lwa. Wyuczonym w szkole szermierczej ruchem uderzył zwierzę tuż pod łopatką, zabijając je na miejscu.
Zobacz profil autora
Feniks
Moderator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 430
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: miasto feniksów

PostWysłany: Pią 22:10, 17 Lut 2006     Temat postu:


Nefretiti
a masz może z tego samego zbioru bajkę pod tytułem Kuternoga?
Czytałam tą pozycję Mlinskiego dawno dawno temu
wracałam do niej
a potem komuś pozyczyłam
i ona do mnie nie wróciła
Wszystkie bajki zrobiły na mnie wrażenie
wzruszyły mnie
ale ta jedna zostawiła gdzieś ślad najgłębszy
Zobacz profil autora
Senanta
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 1423
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z marzeń

PostWysłany: Nie 10:53, 26 Lut 2006     Temat postu:


Ta bajka zawsze skłaniała mnie do przemyśleń. Nie zastanawiałam się kto ją napisał, ważne było jej przesłanie a przecież bez jej twórcy Ks. Mieczysława Malińskiego nie było by jej wcale.
Feniks dziękuję za zwrócenie uwagi na autora.

Cytat:

Ludzkie krzyże

Był człowiek, który narzekał na swoje życie. Skarżył się, że jest mu ciężko, bo mieszkanie niewygodne, za ciemne, za ciasne, że dochody za małe, że jego rówieśnicy, którzy podobne szkoły ukończyli, zarabiają daleko więcej niż on. Mówił, że innym jest łatwiej żyć, że lepiej dają sobie radę ze złymi ludźmi, z trudnymi okolicznościami, że im wszystko układa się korzystnie, a jemu jest źle i to z roku na rok coraz gorzej. Twierdził, że gdyby się urodził kilkadziesiąt lat wcześniej albo kilkadziesiąt lat później, to wtedy na pewno byłoby wszystko inaczej. Chodził wciąż smutny, skwaszony, zniechęcony.
Razu pewnego, gdy spał, śniło mu się, że ktoś go budzi. Otworzył oczy i zobaczył postać stojącą koło'jego łóżka. Chociaż nigdy Anioła nie spotkał, wiedział, że to jest Anioł. Nie czul w sobie żadnego lęku. Anioł stał nad nim, jakby czekając na jego przebudzenie. A gdy spostrzegł, że on już nie śpi, łagodnym zapraszającym ruchem dał mu znak, aby wstał:
- Wstań proszę - powiedział.
Człowiek ów, wcale tym nie zdziwiony, podniósł się z łóżka. Stanął obok tajemniczego gościa. Popatrzył pytająco na niego. A wtedy Anioł z uśmiechem powiedział:
- Pójdź, proszę, ze mną.
Człowiek spytał go nieśmiało:
- Dokąd chcesz, żebyśmy poszli?
- Zaraz zobaczysz - odpowiedział Anioł.
Podążył więc za nim. Anioł wiódł go przez jego mieszkanie, wyprowadził go na klatkę schodową i zaczął wstępować po schodach na górę. Człowiek wciąż nie wiedział, dokąd idą i co to ma wszystko znaczyć, ale nie śmiał pytać. Był tylko pewny, że to chodzi o jakąś bardzo ważną sprawę, która go bezpośrednio dotyczy. Postępował w milczeniu za Aniołem coraz bardziej ciekawy, dokąd wiedzie go ten wysłannik Boga. Szli długo po schodach, aż stanęli przed drzwiami. W pierwszej chwili nie mógł zorientować się, dokąd drzwi prowadzą, ale za moment poznał, że; to drzwi wiodące na jego strych. Anioł otworzył drzwi i weszli do wnętrza. Wtedy człowiek zobaczył, że to wcale nie jest strych jego domu. To była wielka sala, pod której ścianami stały nagromadzone krzyże - tysiące, dziesiątki tysięcy, nieprzeliczona ilość; krzyże były różne, dziwne: ogromne, małe i całkiem maleńkie, proste i ozdobne, ze złota i z drewna, malowane, heblowane, wysadzane drogimi kamieniami i całkiem zwyczajne, cięte z brzozy. Przyglądał się uważnie tym krzyżom. Każdy z nich był inny. Czasem zdawało mu się, że znalazł dwa identyczne, ale później zauważał, że tak nie jest, że różnią się pomiędzy sobą przynajmniej jakimś szczegółem.
Po chwili człowiek przełamując nieśmiałość spytał Anioła:
- Skąd tu tyle krzyży? Po co tu stoją? Do kogo należą?
Usłyszał jego głos:
- To są ludzkie krzyże.
- Ludzkie krzyże? - powtórzył człowiek, niewiele z tego rozumiejąc.
- Każdy musi jakiś nieść - mówił dalej Anioł.
- Ach tak. Teraz rozumiem, dlaczego tyle tych krzyży i dlaczego każdy z nich jest inny. Ale po co przyszliśmy tutaj?
Anioł o odpowiedział:
- Pan Bóg polecił mi, abym ciebie tu przyprowadził.
- Pan Bóg? - zdziwił się ów człowiek. - Dlaczego?
- Narzekasz na swój krzyż. Mówisz, że ci bardzo ciężko z nim iść. Bóg zezwolił, abyś tu przyszedł i wybrał sobie inny krzyż, jaki tylko zechcesz, i żebyś z tym nowym krzyżem szedł dalej przez życie nie narzekając.
Człowiek słuchał tego, co Anioł mówił, prawie nie wierząc swoim uszom. W końcu powiedział:
- Czyż to jest możliwe, żeby Wielki Bóg chciał się zajmować takim człowiekiem jak ja?
- Pan Bóg naprawdę przysłał mnie do ciebie - potwierdził Anioł.
- Będę mógł wybrać krzyż taki, jaki tylko zechcę? - spytał wciąż jeszcze nieufny.
- Tak. Naprawdę - powtórzył Anioł jego słowa. - Możesz wybrać taki krzyż, jaki tylko zechcesz.
- I będę mógł z nim iść przez całe życie? - pytał człowiek, chcąc się upewnić.
- Tak. Będziesz mógł iść z nim, jeżeli tylko zechcesz, przez całe Twoje życie - Odpowiedział mu Anioł.
Człowiek wiedział już, który krzyż wybierze. Piękny, złoty krzyż przyciągał jego wzrok od pierwszej chwili.
Pomyślał: "Wreszcie będę miał wspaniałe życie".
Spytał nieśmiało Anioła wskazując na ten krzyż:
- Czy mogę go wziąć?
Anioł skinął głową:
- Tak.
Uradowany człowiek podbiegł do upatrzonego krzyża, objął go mocno, aby go włożyć na swoje ramiona, ale nadaremnie. Nie potrafił go nawet, ruszyć. Krzyż był bardzo ciężki. Mimo to człowiek nie chciał z niego zrezygnować. Wytężył wszystkie siły. Nic nie pomogło. Krzyż nawet nie drgnął. Zaskoczony tym i rozczarowany powiedział do Anioła:
- Za ciężki.
- Spróbuj znaleźć inny, który będzie lepszy dla ciebie - powiedział spokojnie Anioł.
Człowiek rozejrzał się po sali i skierował w stronę innego krzyża, również złotego, choć nie tak dużego, który też wcześniej już spostrzegł. Krzyż ten był wysadzany wspaniałymi kamieniami, ozdobiony wyszukanym ornamentem. Podszedł do niego, z trudem położył go sobie na ramiona. Zrobił z nim parę kroków i przekonał się, że niestety ten też jest za ciężki, a poza tym dokuczliwie gniotą go w ramiona te wspaniałe ozdoby i drogie kamienie, które go tak zachwycały. Odezwał się trochę do siebie, trochę do Anioła:
- Jest niemożliwe, żebym mógł z nim iść dłuższy czas.
- Znajdziesz na pewno krzyż bardziej dla ciebie odpowiedni. Tylko nie zniechęcaj się - pocieszył go Anioł.
Człowiek rozglądnął się w poszukiwaniu i po chwili podszedł do krzyża też złotego, który był o wiele mniejszy. Faktycznie, był on również o wiele lżejszy, ale za krótki. Gdy ułożył go sobie na ramionach i zaczął z nim iść, krzyż ten tłukł go po nogach i plątał mu krok. Odłożył go na miejsce. Wziął inny krzyż, ale ten mu też nie odpowiadał. Potem spróbował nieść inny i znowu inny. Coraz bardziej nerwowo, już nie chodził, ale biegał po tej ogromnej sali szukając krzyża dla siebie. Czas płynął, a on wybierał i wybierał bez końca. Wciąż nie mógł znaleźć krzyża, z którego byłby zadowolony. Bo były za długie albo za krótkie, za ciężkie, albo zbyt uciskały go ozdoby, albo po prostu nie podobały mu się w kształcie lub kolorze. Już zdawało mu się, że nie zdecyduje się na żaden, że nie znajdzie dla siebie odpowiedniego. Przyszło mu nawet do głowy, że może przez zapomnienie czy przeoczenie nie zrobiono stosownego krzyża dla niego. I gdy był na skraju rozpaczy, że będzie musiał wziąć krzyż jaki bądź, pierwszy lepszy, wtedy wreszcie znalazł taki, który był odpowiedni dla niego. Wszystko mu się w nim podobało: i ciężar, i długość, kolor, ozdoby. Wszystko było takie, jak chciał. Był świetny, najlepszy.
Uszczęśliwiony podszedł z tym krzyżem do Anioła i powiedział:
- Znalazłem.
- Cieszę się, że znalazłeś - odrzekł Anioł.
Człowiek ów, jakby z obawy, by mu tego krzyża nie odebrano, powtórzył:
- Tak, ten mi odpowiada. Proszę de, pozwól mi z tym krzyżem iść przez całe życie. Anioł uśmiechnął się tajemniczo:
- Dobrze - a potem dodał - A czy ty wiesz, że to jest twój krzyż?
Człowiek patrzył z niepokojem na Anioła nie rozumiejąc, o co chodzi. Wreszcie zapytał:
- Nie wiem, o czym mówisz? Wtedy Anioł powiedział mu wyraźnie:
- Ten krzyż, który znalazłeś, to jest twój krzyż. To jest ten sam, który od początku życia niesiesz na swoich ramionach.

ks. M. Maliński

Zobacz profil autora
Nefertiti
Moderator



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 428
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Nie 11:39, 26 Lut 2006     Temat postu:


Feniks

znam Kuternogę, niestety w wersji elektronicznej jej nie mam.

Ale specjalnie dla Ciebie przywiozę książkę i przepisze.
Zobacz profil autora
Senanta
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 1423
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z marzeń

PostWysłany: Śro 7:39, 15 Mar 2006     Temat postu:


Bajka Ks. Mieczysława Malińskiego ma zakończenie wywołujące we mnie bunt.
Jakoś tak mam, że lubię sprawiedliwość i dobre zakończenia.
I niech tak zostanie.

Cytat:
KUTERNOGA

Nazywali go Kuternogą, ponieważ utykał na jedną nogę, i to utykał dość znacznie. Czy to była heine-medina czy też inna choroba, trudno powiedzieć, nikt się na tym za bardzo nie znał. Gdy oddawali go do szpitala, żyła jeszcze matka. Potem, gdy wyszedł ze szpitala, matki już nie było, przygarnęła go jakaś litościwa ciotka, ale właściwie bardziej ciotka niż litościwa. Po prostu dla porządku, tak się należało, wobec tego zgodziła się, ażeby u niej zamieszkał. I zamieszkał. Nie miał zawodu, nie ukończył żadnej szkoły. Nie nadawał się do ciężkiej pracy, bo by i fizycznie słaby, do lekkiej pracy też się nie nadawał, właśnie z powodu braku wykształcenia. Wobec tego przyłączył się do takich, którzy szukają pracy.
Pracował dorywczo to tu, to tam. Nie był zdrowy. Szybko się męczył. Łatwo zapadał na zdrowiu. W miarę, jak go ktoś potrzebował, w miarę gdy trzeba było coś załatwić, brali go do roboty. Znał swoją dzielnicę. Znała go cała dzielnica. Mieli do niego zaufanie, bo był uczciwy. Razu pewnego w sąsiedniej dzielnicy pojawił się nowy człowiek. To była dziewczyna, która stała w rogu pomiędzy kamienicami i śpiewała. Zauważył ją ze zdziwieniem. Dosyć to wyglądało zabawnie, szokująco wręcz. Kuternoga był bardziej nieśmiały niżby się zdawało. Tym bardziej się też zdziwił, że ktoś może mieć tę odwagę, by stać na ulicy i śpiewać. Zainteresował się dziewczyną, przybliżył się, i wtedy się okazało, że ona jest niewidoma. To śpiewanie było niegłośne, nie wzbudzało zbyt wielkiego zaciekawienia przechodniów. Przyglądał się jej jakiś czas. Chwilami dziewczyna stała i nie śpiewała. Bo, jak się okazało, jej drugim zajęciem, a właściwie chyba głównym zajęciem, było sprzedawanie kwiatów, które powiązane w małe bukieciki tkwiły w koszu stojącym przed nią. A śpiewanie to sobie chyba ona sama wymyśliła. Do takiego wniosku doszedł Kuternoga obserwując ją w ciągu najbliższych paru dni. Była mała, drobna, niepozorna, kiepsko ubrana, szczupła, jakby wygłodzona, wymizerowana. Po paru dniach podszedł do niej. Zagadał. Odezwała się uprzejmie. Przyglądną! się jej bliżej. Wtedy dopiero zauważył, że nie była taka brzydka, jakby się zdawało na pierwszy rzut oka. Że miała inteligentne rysy twarzy. Zaczął jej tłumaczyć, że tak się nie śpiewa, że tak nie powinna śpiewać, że nie trzeba śpiewać tylko smutnych piosenek, trzeba śpiewać również i radosne, że trzeba śpiewać głośniej, że trzeba się uśmiechać. Objaśniał jej tak, jakby się na tym bardzo znał. Trochę się znał, bo chodził do teatru, nawet do opery, jak tylko mógł, jak tylko zdobył jakieś pieniądze. Miał wyczulone ucho na głos. Poznał, że dziewczyna jest obdarzona chyba talentem i to nie byle jakim. Nie fałszowała, śpiewała czysto, z dużym wyczuciem taktu, a przy tym jakaś była w tym śpiewaniu swobodna. Oczywiście, nie był to głos wyszkolony, ale jak mogło być inaczej. Zaproponował jej, że będą razem robili przedstawienia. Zgodziła się na to, nie wiedząc zresztą, co on zamierza. No a on zaczął robić teatr. Kupił gdzieś jakiś stary bębenek. Wybijał z jego pomocą takt, gdy dziewczyna śpiewała, a gdy kończyła, zbierał do niego pieniądze. Zapowiadał, jaka będzie następna piosenka, jeżeli wiedział, kto ją napisał, dodawał i te szczegóły. Zawsze się gromadziła wokół nich jakaś grupa przechodniów, ciekawskich, którzy się przysłuchiwali krócej czy dłużej, dawali datki albo nie i szli dalej.
W tym właśnie czasie miało miejsce inne wydarzenie, które odegrało w jego życiu ważną rolę. Wracał do domu już nocą. Właśnie po jakimś przedstawieniu teatralnym. I nagle przed jakąś restauracją wytoczył się na niego zapóźniony gość, którego kelner wyprowadzał na ulicę. Człowiek ten był pijany i nie miał zamiaru wychodzić. Kelner uprzejmie ale stanowczo wypraszał go z lokalu, tłumacząc, że już pora zamykać restaurację, i on musi ją opuścić. Tamten upierał się, że pójdzie, gdy się jeszcze napije. Po krótkim przekomarzaniu się kelner w końcu postawił go pod ścianą i odszedł. Tamten zsunął się po murze i został tak na chodniku w pozycji półleżącej. Temu wszystkiemu przyglądał się Kuternoga. Gdy zobaczył, że restaurację faktycznie zamknięto i człowiek pijany został na ulicy, zrobiło mu się trochę go żal. Pomyślał, że przecież nie można pozwolić, aby ten człowiek całą noc spędził na dworze, nie mówiąc już o tym, że mogą się trafić ludzie, którzy zainteresują się nim i obrabują go, albo nawet pokaleczą czy zabiją. Podszedł do niego i próbował nawiązać z nim rozmowę.
— Gdzie pan mieszka?
— Ja jeszcze muszę się napić — powtarzał tamten z uporem pijaka.
— Gdzie pan mieszka? Gdzie mam pana odwieźć?
Ale rozmowa była właściwie już skończona, bo pijany po prostu zasnął. Kuternoga niewiele myśląc zaczął przeszukiwać jego kieszenie chcąc znaleźć jakiś ślad, który by go naprowadził na adres tego człowieka. Natrafił na portfel. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni i ku swojemu zdumieniu zobaczył, że portfel jest pełen pieniędzy. Znalazł również jakąś kartę ubezpieczeniową, gdzie był wypisany adres. Gdy przyjechała wolna taksówka, zawołał ją, zawiózł pijanego pod znaleziony adres, zadzwonił, wprowadził do wnętrza, wyszła służąca, oddał swojego podopiecznego w jej ręce, zaznaczył, że ten ma pieniądze w portfelu i odszedł. Był jednak ciekawy dalszego ciągu tego wydarzenia. Na drugi dzień w godzinach wieczornych przyszedł do tej restauracji, mając niejaką nadzieję, że może tam dowie się czegoś bliższego o wczorajszym wydarzeniu. I faktycznie zobaczył tego człowieka, jak rozmawiał z kelnerem. Gdy ten zauważył Kuternogę, wskazał na niego i powiedział:
— To właśnie ten chłopiec pana odwiózł wczoraj do domu.
Człowiek zawołał Kuternogę. Gdy ten podszedł do niego, zaczął mu jowialnie dziękować za to. ze nim się zaopiekował i zaproponował mu;
— Ja lubię, jak się tydzień kończy, napić się czegoś. Wobec tego robimy umowę. Ty mnie zawsze w piątek wieczorem stąd będziesz odbierał i dostarczysz mnie do domu, a ja ci dam zawsze za to parę groszy. I na tym stanęło. Gdy się kończył tydzień, Kuternoga pojawiał się w restauracji, napotykał tego człowieka już dobrze wstawionego, odwoził go do domu. Za to następnego dnia, względnie przy najbliższej okazji, otrzymywał jakieś wynagrodzenie.
Było to jedno z rozlicznych zajęć Kuternogi. Komuś tam kupował rano świeże bułki w jakimś specjalnym sklepie, innemu przynosił obiad do domu. Komu innemu lekarstwo. Albo strzygi trawę w ogródku. Wszystko to jednak stanowiło teraz jakiś daleki margines jego życia, bo najważniejszą sprawą dla niego była nowo poznana dziewczyna. Przywiązał się do niej. Polubił ją. Lubił przebywać w jej towarzystwie, rozmawiać z nią, dyskutować, żartować, przekomarzać się. Trochę czuł się w roli starszego brata, który już dużo więcej niż ona w swoim życiu widział, słyszał, przeżył. Trochę traktował ją jak dziecko, żartował z jej naiwności, braku doświadczenia, niepraktyczności, braku znajomości życia. To wszystko działo się na ulicy przy sprzedawaniu jej kwiatków, w przerwach pomiędzy jednym a drugim ich występem artystycznym. Cieszył się na każdy następny dzień, na każde z nią spotkanie. W końcu musiał stwierdzić, że jest w niej zakochany. Nigdy, nigdy nie kochał żadnej dziewczyny. Słyszał o tym, że można być zakochanym, że można kogoś pokochać, piosenki o tym opowiadały, filmy to pokazywały. Ale on tego uczucia nigdy jeszcze nie zaznał. Nikomu o tym nie mówił. Przechowywał tę miłość w sobie jak najdroższy skarb. Nikt nawet nie wiedział, że chodzi do tej niewidomej dziewczyny. Nigdy nie pojawił się z nią w swojej dzielnicy. Kiedyś przy okazji spytał się dziewczyny: — Co z twoimi oczami jest? Odkąd ty jesteś niewidoma?
Okazało się, że jako dziecko widziała, ale potem zapadła na jakąś chorobę i w miarę upływu czasu straciła wzrok.
— Byłaś u lekarza?
— Tak, byłam u lekarza i wtedy była szansa, ażeby jeszcze wzrok mój uratować, ale trzeba było jechać daleko stąd, do specjalisty który mógłby się podjąć tej operacji, ale wynik nie był stuprocentowy. A więc po pierwsze rzecz to kosztowna, po drugie bardzo ryzykowna, po trzecie... po trzecie wymaga długiego leżenia w szpitalu.
— To czemuś się tego nie podjęła?
— Matka bała się ryzyka, a właściwie to brakowało pieniędzy. Byłam tym wszystkim zrozpaczona — dodała.
— Myślałam, że popełnię samobójstwo.
Udał, że tego nie dosłyszał.
— No, a czy teraz można by było taką operację podjąć?
Dziewczyna tego nie wiedziała.
— No to idź do lekarza, niech cię przebadają, czy jest szansa.
— A po co. Przecież i tak tych pieniędzy nie będę miała. Po co się łudzić.
Kuternoga nalegał, upierał się przy tym.
— Lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć.
Wreszcie doprowadził do tego, że zgodziła się na to. Zaprowadził ją do lekarza, który ją przebadał. Czekał w poczekalni na nią w napięciu. Potem, gdy wyszła zmęczona poszczególnymi badaniami, zostawił
ją w poczekalni, a sam udał się na rozmowę z lekarzem. Czekał na diagnozę jak na wyrok.
— Jest możliwe wyleczenie?
Jak się okazało, faktycznie w dalszym ciągu ta możliwość istnieje, tylko wciąż pod tymi samymi warunkami. Mianowicie: jest ryzyko, że się operacja może nie udać, po drugie — operacja jest kosztowna, po trzecie — leczenie pooperacyjne żmudne: bez ruchu trzeba będzie leżeć całymi tygodniami. Nawet przy udanej operacji na tym końcowym etapie grozi niebezpieczeństwo utraty wzroku.
Wszystko to, co Kuternoga sprawdzał, nie było bez powodu. Wiedział, że trzeba dziewczynie pomóc. Po pierwsze, ona musi mieć oczy. A po drugie musi się uczyć. To zresztą jej kładł w głowę.
— Masz talent, masz głos, ale to wszystko nie wystarczy. Musisz się uczyć.
Ciągle sprawa jej przyszłości rozbijała się jednak o to samo. Nie ma oczu, nie ma wykształcenia, nie ma pieniędzy i na jedno i na drugie.
W miarę jak pogłębiała się w nim miłość ku tej dziewczynie, zdawał sobie równocześnie coraz bardziej sprawę, że ta jego miłość nie ma zupełnie żadnych szans. Małżeństwo po prostu nie ma sensu. On jest biedny, bezdomny. I jeszcze w dodatku kaleka. Ona jest też biedna, ale przecież ma talent. Przed nią stoi otworem duża kariera. A małżeństwo z nim może jej szanse całkiem przekreślić. Co do tego był najgłębiej przekonany. Ale chciał coś dla niej zrobić.
Cos najlepszego. Co mogłoby jej życie ustawić tak, jak ono być powinno ustawione. Bo ją bardzo kochał. I przyszło mu właśnie do głowy rozwiązanie. Razu pewnego, gdy jak zwyczajnie z końcem tygodnia odwoził swojego klienta do domu, stwierdził — tak jak to zresztą robił za każdym razem — że ten ma dużo pieniędzy ze sobą. Pieniądze zabrał. Do jego kieszeni wsadził pusty portfel i odwiózł swojego podopiecznego jak zwykle do jego domu. Teraz wszystko musiało polegać na szybkim działaniu. Na drugi dzień rano wziął pieniądze ze sobą. Zobaczył z daleka dziewczynę. Stała w tym samym miejscu gdzie zawsze. Podszedł do niej szybkim krokiem i powiedział:
— Wygrałem los.
Starał się, ażeby głos jego był podniecony, radosny.
— Mam duże pieniądze — powtórzył.
Zobaczył najpierw zaskoczenie, potem niedowierzanie na jej twarzy.
— Naprawdę, tak. I w związku z tym muszę wyjechać. Zaproponowali mi ważną sprawę. Mamy
otworzyć nowy interes, ale nie tu, tylko daleko stąd.
Chyba będę tam musiał zostać całe życie.
Na jej twarzy wciąż uczucia zmieniały się. Niedowierzanie przemieniło się w radość, w szczęście wprost.
— Weź mnie ze sobą.
— Nie, ja cię nie mogę zabrać ze sobą, bo... bo po prostu tak się układa, że muszę być sam.
— Dokąd chcesz jechać?
— Nie mogę ci tego powiedzieć. Zastrzegli sobie, że nikomu nie mogę tego powiedzieć.
— Kto?
— Też nie mogę ci powiedzieć.
Zobaczył niepokój, prawie przerażenie na jej twarzy.
— Może to nieprawda, co mówisz. Mozę ty kłamiesz.
— Nie, właśnie że nie. Na dowód, że nie kłamię, chcę ci zostawić trochę pieniędzy i masz robić tak, jak ci powiedziałem. Masz iść do lekarza, masz się wyleczyć a potem masz się uczyć śpiewu.
— Nie, ja nie chcę żadnych pieniędzy.
— Weź, dla mnie to jest drobiazg, gdy mam tyle pieniędzy. To zresztą nie jest tak dużo. Ale jak będziesz oszczędnie starała się tym gospodarzyć, to może wystarczyć ci no wszystko. Ja już muszę iść. Przepraszam cię. Przebacz mi. Może się jeszcze kiedyś zobaczymy.
Uścisnął ją, pocałował i natychmiast odbiegł), chociaż wiedział, że to jest ostatnie spotkanie.
Wieczorem został zaaresztowany. Przyznał się, że pieniacz J zabrał. Gdzie ma, co z nimi zrobił, nie powie. Sąd skazał go na pięć lat więzienia. Te pięć lat, które spędził w więzieniu, właściwie miały jedną tylko treść. Czy był sens? Czy ona te pieniądze wykorzystała? Jeżeli tak, mówił sobie wciąż — cóż to jest te pięć lat mojego kiepskiego życia. Roznosiłbym bułki, strzygł trawę, robił zakupy, tak jak dotąd przez tyle lat. A przynajmniej ona ma ustawione życie. Jeżeli tylko mnie posłuchała.
Po pięciu latach, gdy wyszedł z więzienia, jeszcze w tym samym dniu, gdy został wypuszczony na wolność, zaszedł tam, w to miejsce, gdzie zawsze stała jego dziewczyna. Szedł z bijącym sercem. — A może stoi tak jak dawniej. A może czeka na mnie. A może będzie znowu tak, jak było poprzednio. — Nie. Dziewczyny nie było. Zaszedł do dozorcy domu. Ten nie bardzo miał ochotę z nim rozmawiać. W końcu potrafił przełamać jego nieufność.
— Od dawna już jej tutaj nie ma?
— Tej ślepej z kwiatkami?
— Tak.
— Już dawno. Już kilka lat.
— Ile? Pięć?
— Będzie z pięć.
— A co się stało?
— Kto tam wie, co się z włóczęgami dzieje. Raz są tu, raz tam.
— A gdzie ona mieszkała?
— Skądże ja mam wiedzieć — oburzył się stróż. — Co mnie ona może obchodzić?
Dopiero teraz Kuternoga uświadomił sobie, że nie znał nigdy ani jej nazwiska, ani jej adresu. Sprawa była beznadziejna. Zrezygnował. Wrócił do siebie Wrócił do swojego domu. Ciotka już nie żyła, zamieszkał w swoim mieszkaniu sam. Trochę się pozmieniało w jego dzielnicy. Jedni kumple się porozjeżdżali. Niektórzy nawet nie wiedzieli o tym, że był w więzieniu. Myśleli, że gdzieś wyjechał. Niektórzy nawet nie zauważyli, że nie było go przez te parę lat. Spotykali się z nim i witali się tak, -jak gdyby to było wczoraj. Dnie jego toczyły się tak jak dawniej. Na dorywczych pracach, na dorywczych zajęciach. Wreszcie jego najmilszym zajęciem były — jak dawniej — teatry, kina, opery. Lubił muzykę jak dawniej, ale teraz zachodził do opery, do teatru również dlatego, że myślał sobie, marzył: — A może ona też już gdzieś, kiedyś śpiewa. Pięć lat. To powinna być dawno po szkole.
I tak płynął czas. Razu pewnego późnym wieczorem przechodził koło opery. Już było po skończeniu przedstawienia, ludzie wychodzili, podjeżdżały samochody przed bramę wyjściową. Jakoś instynktownie wszedł na schody, podszedł do góry, do drzwi głównych, zajrzał przez szyby. W hallu stała grupa ludzi. Przyglądnął się im. Parę kobiet, paru mężczyzn. Śmiali się, rozmawiali. Tyłem do niego odwrócona stała chyba najważniejsza osoba. Kobieta, szczupła, wysoka, bardzo ładnie ubrana, trzymająca ogromny bukiet kwiatów. I naraz zwróciła się do kogoś z rozmawiających i zobaczył ją z profilu. To była jego dziewczyna, to była jego niewidoma śpiewaczka. Skamieniał. Radość, obłędna radość prawie że go sparaliżowała. Zaraz potem napłynęła fala podniecenia. Jeszcze nie wiedział, co zrobić. Czuł, że musi coś zrobić, że musi do niej podejść, że musi ją zobaczyć — że musi zobaczyć jej oczy. Nie wiedział, jak to zrobić. Spojrzał po sobie. Miał jak zwyczajnie rozczłapane brudne buty, pomięte spodnie i jakąś tam marynarkę na sobie. — W końcu to nieważne. Tylko jak to zrobić, żeby znaleźć jakiś pretekst. — Nagle spostrzegł obok kwiaciarkę. Porwał jej kwiat z kosza. Wygrzebywał w najwyższym pośpiechu z kieszeni jakąś monetę, wepchnął jej w dłoń i wszedł do wnętrza. Podszedł do rozmawiających, ale przystanął bezradny, przy ich szczelnie zamkniętym kręgu. Wciąż jej nie widział, schowanej poza murem ramion. Oni go nie zauważyli. Rozmawiali beztrosko, od czasu do czasu wybuchając śmiechem. Pochodziły do niego poszczególne słowa, a nawet zdania, ale on nie rozumiał ich znaczenia, nie wiedział, co oznaczają. Obszedł krąg ludzi, ustawił się naprzeciw niej. Poprzez lukę pomiędzy dwoma głowami dwóch niewielkich kobiet wreszcie ją zobaczył. Tak, to była ona. Nie pomylił się. Była taka jak wtedy, dawniej, chociaż całkiem inna. Nawet nie mógł odpowiedzieć sobie na pytanie, w czym ta jej inność tkwi. Ale zaraz to odkrył. Nigdy nie była chyba tak radosna jak teraz, taka swobodna, wolna, pewna siebie. A poza tym była teraz chyba piękniejsza, młodsza. Ślicznie ułożone włosy, świeża cera, długa czarna suknia przetykana srebrem i to morze kwiatów, pięknych kwiatów, w których tonęła jej twarz. Ona wciąż go nie dostrzegała, a on stał wciąż wpatrzony w nią i chciałby tak tkwić jak najdłużej. Ale nagle wyczuł, że rytm rozmowy się zmienił. Kuternoga spostrzegł, że jego dziewczyna chce już odejść i zaczyna się żegnać. Jakby się obudził ze snu. Ogarnęła go panika. Przeląkł się, że ona odejdzie, zniknie mu z oczu i znowu będą płynąć dnie, miesiące i lata na jej poszukiwaniu. Jakimś rozpaczliwym ruchem przebił się przez krąg ludzi, który ją otaczał, wszedł do środka i stanął przed nią oko w oko ze swoim kwiatem w ręku. Umilkła nagle rozmowa i śmiech. Zapanowała cisza. Zgromadzeni patrzyli ze zdziwieniem, z zainteresowaniem, z oburzeniem na włóczęgę z kwiatkiem, w dłoni, który niespodziewanie wyrósł w ich kręgu. I ona go spostrzegła. Wreszcie zobaczył jej oczy. Były piękne: ciemne, głębokie, niczym nie przypominające tamtych pustych oczu pozbawionych wyrazu. Wciąż patrzył w jej oczy. Nie poznała go. Bał się tego, ale w gruncie rzeczy te obawy były bezpodstawne. No bo ja1, mogłaby go poznać. Najwyżej po głosie. A wiedział, że nie powie ani słowa. Nie czuł tego, że sytuacja nieprzyjemnie się przeciąga. Dziewczyna patrzyła wciąż na niego trochę zdziwiona, trochę zaniepokojona, trochę rozbawiona, trochę zażenowana: jakiś obdartus z kwiatem. Czy jej wielbiciel, czy że-brak. Ludzie otaczający ich zaczęli się niecierpliwić. Zaczęli szeptać pomiędzy sobą. Już dość tego. Przyszedł z kwiatem, niech go już w końcu wręczy i idzie sobie swoją drogą, a niech nie przeszkadza, w końcu wszystko ma swoje granice, nawet natręctwo. Niektórzy rozglądali się za portierem, który by tego człowieka mógł stąd wyprowadzić. Kuternoga wreszcie zauważył to zaniepokojenie. Ocknął się jak ze snu. Spostrzegł, że już czas najwyższy, żeby odejść. Podszedł do dziewczyny jeszcze dwa kroki. Podał jej kwiat. Ona odebrała podany kwiat. Kuternoga wiedział, że teraz trzeba natychmiast odejść. Ale nie mógł zapanować nad sobą. Wiedział, że to już ostatni raz, że jej już nigdy z tak bliska nie zobaczy. Zatrzymał się, patrząc wciąż w jej oczy. To był tylko moment. Ale o ten właśnie moment za długo. Natychmiast pożałował swojego nieopanowania. Ujrzał na jej twarzy pomieszanie. Teraz ona najwyraźniej nie wiedziała, jak ma wobec niego postąpić: może on jednak oczekuje od niej jakiejś jałmużny. Dość nieporadnie sięgnęła do swojej torebki zawieszonej na ręce. Kuternoga spostrzegł ten ruch. Poderwał się jak uderzony biczem. Odwrócił się gwałtownie, rozepchnął pierścień otaczających ludzi i zaczął się szybko oddalać w kierunku bramy wyjściowej. Wszyscy byli wpatrzeni w niego, wciąż nie rozumiejąc jego sposobu zachowania się. W tej ciszy, która zapadła, łomotał odgłos jego kulejących kroków odbijanych przez ściany pustego hallu jak uderzenia młota. I wtedy go poznała. W pierwszej chwili jeszcze nie wiedziała, skąd zna ten sposób chodzenia. Ale to trwało tylko chwilkę. Bo już za moment pamięć przyniosła jej osobę Kuternogi, którego kroków tyle fazy nadsłuchiwała, gdy sprzedając kwiatki stała wtulona w załamanie murów czekając na niego. Tak, to były jego kroki. Ale wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że ten włóczęga to może być Kuternoga. Wciąż nie mogła połączyć tych dwóch doznań. Wciąż nie była w stanie uwierzyć, że to jest możliwe. Przecież Kuternoga — chłopiec, który ją porzucił dla zrobienia majątku, jest bogatym człowiekiem, miała na to dowód: pieniądze, którymi została obdarowana, które umożliwiły jej leczenie, kształcenie się, którym zawdzięcza tę karierę, jaką osiągnęła. Szukała go wciąż, przynajmniej po to, by mu wyrazić wdzięczność, przynajmniej po to, by mu pokazać, że go nie zawiodła, że usłuchała jego rad, nakazów, poleceń. Te wszystkie myśli kłębiły się jej w głowie teraz, kiedy odgłos ostatnich kulawych kroków jeszcze tłukł się echem w marmurowym hallu. Patrzyła zmartwiała na kołyszące się jeszcze drzwi, które zamknęły się za nim, i nie miała wątpliwości: to był on, to był Kuternoga. Swojemu słuchowi zawsze wierzyła i nigdy się na nim nie zawiodła. Stała wciąż zmartwiała nie mogąc wydobyć z siebie głosu, nie mogąc uczynić żadnego kroku. Trzeba pobiec, zawołać go, żeby wrócił, żeby został. Trzeba natychmiast, bo jak nie teraz, to już nigdy. On odejdzie na zawsze i nie pojawi się nigdy więcej, a ona nie znajdzie go nigdy. Przecież nie zna nawet jego prawdziwego imienia. Obudziła się jak z letargu, szukając pomocy rozglądnęła się po otaczających ją ludziach, mężczyznach, kobietach wytwornie ubranych, świetnie wychowanych, bogatych, interesujących, którzy zabezpieczają jej powodzenie i karierę, którzy głoszą pomiędzy swoimi przyjaciółmi jej wielkość. Zobaczyła dziennikarzy, wydawców, redaktorów, publicystów. I nagle uświadomiła sobie ryzykowność takiego kroku. Już widziała swoje zdjęcie z Kuternogą na pierwszych stronach gazet. Już widziała wielkie tytuły: „Kuternoga dobroczyńcą wielkiej śpiewaczki", „Wyjaśniona tajemnica wielkiej kariery". Nie, nie, tego nie potrafiłaby znieść. Tego nie chciała. Nie takich sensacji oczekiwała. — A może nawet, gdyby to nie zaszkodziło mojej karierze, to co ja miałabym z nim tutaj robić w takim towarzystwie. Najwyraźniej pozostał takim, jakim był. Być może wciąż, tak jak dawniej, dobrym chłopcem, ale włóczęgą. To byłaby dla mnie sytuacja wciąż niewygodna, krępująca, przeszkadzająca, absorbująca. Nie, to nie miałoby sensu. Na takie ekscesy ja nie mogę sobie pozwolić.
— Tymczasem oni zasypywali ją swoimi troskliwymi pytaniami:
— Coś się stało? Jakaś przykrość, jakieś nieporozumienie, jakiś szantaż? Czy zawołać policję, aby tego włóczęgę aresztowała? Czy może pani zasłabła?
Słuchała tych słów z wdzięcznością. One potwierdzały jej przekonanie, powziętą decyzję. Odpowiedziała przepraszając:
— Ach, nie, nic. Bardzo przepraszam. Chwilowa niedyspozycja. Jakieś wspomnienie. Kiedyś podobnego chłopca uratowałam od śmierci samobójczej. Ale to było dawno. I to nie ten, na pewno nie ten, tylko bardzo do niego podobny.

Ks. Mieczysław Malińskii
Zobacz profil autora
Nefertiti
Moderator



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 428
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Śro 9:25, 15 Mar 2006     Temat postu:


Sen mnie wyprzedziła, jestem w połowie przepisywania opowiadania Wink
Zobacz profil autora
Senanta
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 1423
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z marzeń

PostWysłany: Śro 21:55, 15 Mar 2006     Temat postu:


Dzięki uprzejmości kolegi z pracy miałam bajkę w formie elektronicznej.

Nef muszę przyznać, że posiadasz wielką cierpliwość skoro zdecydowałaś się na przepisywanie utworu i już włożyłaś w niego tyle pracy.
Zobacz profil autora
Feniks
Moderator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 430
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: miasto feniksów

PostWysłany: Śro 22:05, 15 Mar 2006     Temat postu:


Dziękuję Wam obu
stęskniłam się za tym tekstem bardzo
I znów sporo mi dał
Zobacz profil autora
Nefertiti
Moderator



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 428
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 14:21, 16 Mar 2006     Temat postu:


Jest taki kwiat

Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami, żyła królewna, jedyna następczyni tronu, która była taka zła jak piękna. A była bardzo piękna. Nie było dnia, żeby komuś jakiejś krzywdy nie wyrządziła. Była nieznośna dla swojego otoczenia, nieposłuszna wobec swoich rodziców, dokuczała ludziom pracującym w pałacu. Od samego rana, od przebudzenia się dokuczała dziewczętom pokojowym, które pomagały jej ubierać się. Przy śniadaniu grymasiła, nie chciała jeść, przeciągała posiłek w nieskończoność. Była arogancka dla nauczycieli, którzy przychodzili, by ją uczyć. Przy obiedzie dochodziło często do awantur. Potrafiła rzucać talerzami, wywrócić wazę z zupą, wytrącić usługującym tacę z posiłkiem a nawet ściągnąć obrus ze stołu, wraz z zastawą. Po południu nie chciało jej się odrabiać lekcji. Wobec gości, którzy przychodzili z wizytą do jej rodziców, zachowywała się nieuprzejmie, czasem wręcz bezczelnie. Nie miała żadnych przyjaciół. Wszyscy bali się jej złości. Jedno, co naprawdę kochała, to były kwiaty. Godzinami potrafiła siedzieć w ogrodzie, pielęgnowała kwiaty, własnymi rękoma plewiła grządki i przycinała gałązki, okopywała. Niektórzy mówili, że nawet rozmawia z kwiatami.

Razu pewnego przyjechał w odwiedziny król z sąsiedniego królestwa wraz z małżonką i swoim synem. Królewna, aby dokuczyć rodzicom, zapowiedziała, że nie przyjdzie na przyjęcie i faktycznie nie przyszła. Niespodziewanie tylko wpadł na moment do sali gdzie ucztowano. Wszyscy zamarli ze strachu. Zrobiła się cisza. Nawet orkiestra przestała grać. Ale na szczęście nie doszło do żadnej awantury. Bez jednego słowa przeszła przez salę i znikła,. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Wtedy właśnie królewicz zobaczył ją i od pierwszego wejrzenia zakochał się w niej. Po powrocie do domu oświadczył swoim rodzicom:
-Chcę królewnę pojąć za żonę.
-Po pierwsze nie wiadomo, czy ona zechce, żebyś ty był jej mężem. A po drugie, czy ty wiesz, jaka ona jest?

I wtedy opowiedzieli mu całą prawdę i niej.
Królewicz bardzo się zmartwił tym wszystkim, co usłyszał. Myślał, jak pomóc królewnie. Po jakimś czasie przyszedł do rodziców i oświadczył:
-Chciałbym pojechać do pałacu królewny.
Popatrzyli na niego nie rozumiejąc. Po chwili spytał ojciec:
-Możesz nam powiedzieć, po co?
-Chcę, by się zmieniła. Spróbuję jej w tym pomóc.
-Jak to sobie wyobrażasz?
-Dokładnie jeszcze nie wiem, jak to zrobię, ale spróbuję.
Przedstawił im swój plan:
-Pojadę tam w przebraniu i zgłoszę się do pracy jako ogrodnik, bo ona podobno często przebywa w ogrodzie. To wszystko. Co dalej, nie wiem. Okaże się na miejscu. Może życie podsunie inne rozwiązanie.

Rodzice z ciężkim sercem zgodzili się na jego propozycję, ale nie wierzyli, żeby ta wyprawa mogła zakończyć się powodzeniem.

Królewicz, tak jak to wszystko przedstawił rodzicom, tak i wykonał. Przebrał się w ubogie szaty robotnika i udał się w daleką drogę. Wśród rzeczy, które wziął ze sobą, był jego ukochany kwiat. Nie rozstawał się z nim nigdy. I w tej drodze, choć nie było mu wygodnie, chciał mieć go przy sobie.

Gdy przybył do pałacu królewny, przyszedł do ogrodu. Ogród był wielki, bogaty w drzewa, krzewy, warzywa, kwiaty, położony w pagórkowatym terenie, obejmował sadzawki, stawy, rzekę. Królewicz odnalazł ogrodnika i zwrócił się do niego z prośbą, aby ten przyjął go do pomocy. Ogrodnik był stary i nieżyczliwy. Popatrzył na królewicza krytycznie, wysłuchał prośby, mruknął:
-My nie potrzebujemy nowych pomocników. Mamy dość swoich.
Królewicz nie ustępował. Powiedział:
-Faktycznie niewiele umiem, ale chcę się nauczyć tego rzemiosła. Dlatego nie chcę żadnego wynagrodzenia. Jeżeli mi tylko dasz kąt do mieszkania i jedzenie, to mi wystarczy.
Ogrodnik obrzucił go niechętnym wzrokiem, ale w końcu przystał na prośbę.
-No to dobrze - powiedział z ociąganiem się - ale wiedz o tym, że praca tutaj jest bardzo ciężka. Przeznaczył mu na mieszkanie stary składzik i królewicz rozpoczął pracę w ogrodzie.

Płynęły dni. Królewna przychodziła codziennie do ogrodu. Widział ją czasem. Jej jasna sukienka pojawiała się w dali na tle ciemniej zieleni, by znowu zniknąć. Bywało, że widział ją dłuższą chwilę, ale zawsze z daleka. Zaledwie parę razy zdarzyło się, że była tak blisko, iż słyszał jej głos. Ale wciąż nie spotkał się z nią.

Aż po jakimś czasie, gdy razu pewnego pracował zgięty, plewiąc grzędę, usłyszał nagle tuż nad swoją głową jej głos. W pierwszej chwili myślał, że ona coś do niego mówi, tymczasem królewna poprawiając rosnący kwiat, zaczęła do niego przemawiać i to najpiękniejszymi słowami, jakie kiedykolwiek słyszał królewicz. Nagle przerwała. Poczuł, że go ujrzała. Z gniewem wykrzyknęła:
-Ktoś ty za jeden? Co ty tu robisz?
Podniósł się. Pokłonił. Bał się, czy go nie rozpozna, ale nie doszło do tego. Odpowiedział więc spokojnie na postawione pytanie:
-Jestem pomocnikiem ogrodnika.
-Nie znam cię. Jeszcze cię nigdy tutaj nie widziałam.
-Pracuję od niedawna - wyjaśnił.
Widział jaka była wściekła. Najwyraźniej dlatego, że ją słyszał rozmawiającą z kwiatami. Nagle rzuciła wzrokiem na kępę opodal rosnących pokrzyw:
-Zerwij mi je - rozkazała.
-Zaraz przyniosę rękawice i nożyce - powiedział i skierował się w stronę swojego mieszkania.
-Nie potrzeba Ci rękawic - odparła szorstko. -Zrywaj natychmiast, gołymi rękami.
Królewicz zawahał się. Ale to trwało tylko moment. Podszedł do kępy pokrzyw i zaczął je zrywać. Pokrzywy były wyrośnięte, o twardych łodygach. Ręce paliły go, jakby je wsadził do wrzącej wody. Ale rwał uparcie. Gdy narwał całą naręcz pokrzyw, spytał:
-Wystarczy?
-Wystarczy.
-Co mam z nimi zrobić?
-Możesz je wyrzucić - odpowiedziała i odeszła.
Pobiegł do swojego domku i długo moczył dłonie w zimnej wodzie, żeby przynieść sobie ulgę. Ale na niewiele to się przydało. W nocy prawie nie spał.
Na drugi dzień królewna przyszła znowu. Tym razem ona go szukała. Znalazła, gdy był zajęty przy plewieniu swojej grządki. Kazał mu pokazać ręce. Wciąż jeszcze były całe w bąblach.
-Pieką cię?
-Trochę.
-To żeby cię tak nie piekły - powiedziała złośliwie - idź i narwij mi lilii wodnych.
-Dobrze, tylko przyprowadzę łódź i zaraz wrócę.
-Nie potrzeba łódki. Wejdź do stawu.
Był chłodny i pochmurny dzień. Woda była zimna. Lilie miały silne łodygi, ciągnące się bez końca. Nie bardzo umiał sobie z nimi poradzić. Zanim narwał pełną naręcz, upłynęło trochę czasu. Wreszcie wyszedł ze stawu cały mokry i przemarznięty.
-Co mam z nimi zrobić? - spytał.
-Możesz je wyrzucić na śmietnik - powiedziała i odeszła.

Pobiegł do swojego domku, bo drżał z zimna.
Przebrał się w suche ubranie. Ale pod wieczór źle się poczuł. Pojawił się kaszel. W nocy nie mógł spać. Czuł rosnącą gorączkę.

Następnego dnia nie poszedł do pracy. Został w swoim pokoju w łóżku.
Tymczasem królewna przyszła znowu do ogrodu, ale nigdzie nie mogła znaleźć królewicza. Spytała o niego ogrodnika:
-Gdzie jest ten nowy twój pomocnik?
-Leży przeziębiony w swoim pokoju - odpowiedział ogrodnik.
-Gdzie to jest?
Ogrodnik zaprowadził ją tam. Zobaczyła go leżącego w łóżku z rozpaloną głową.
-Co to ma znaczyć to wylegiwanie się w łóżku?
-Przeziębiłem się i mam gorączkę.
Zaczęła krzyczeć na niego, że przez byle jakie przeziębienie nie przychodzi do pracy. Nagle ujrzała kwiat stojący w donicy na stole. Miał niezwykle pięknie powycinane liście, które otaczały stulony, duży pąk kwiatu.
-Co to ca kwiat? - spytała.
-Przyniosłem go ze swojego domu.
-Ja wszystkie kwiaty znam, ale takiego jeszcze nigdy nie widziałam.
-To jest kwiat, który rozkwita w nocy, ale tylko przy człowieku, który jest dobry.
-Co ty za bzdury opowiadasz! - wykrzyknęła. - Masz chyba wysoką gorączkę.
-Nie. Mówię prawdę. To jest taki cudowny kwiat, który kwitnie tylko przy dobrym człowieku - powtórzył.
-Jeśli nie masz gorączki, to znaczy, że jesteś głupi, wierząc w takie rzeczy. Takiego kwiatu nigdzie nie ma na świecie.
-Otrzymałem go od pustelnika, który przez parę lat pomagał rodzicom moim w wychowaniu mnie. Kiedy pustelnik odchodził od nas, przyniósł mi ten kwiat i powiedział:
-To jest taki tajemniczy kwiat, który kwitnie nocą. Ale kwitnie tylko przy człowieku, który jest dobry. Jeżeli wieczorem będziesz przy nim, a on rozkwitnie, to znaczy, że w ciągu ubiegłego dnia byłeś dobry, a jeżeli nie rozkwitnie, to znaczy, że byłeś zły.
Namyślała się, co odpowiedzieć. Po chwili zadecydowała:
-Dobrze. Sama się o tym przekonam. Biorę go.
Nie pytając o pozwolenie porwała kwiat i poszła do pałacu. Zaniosła do swojego pokoju, postawiła na stole. Była bardzo ciekawa, ile w tym prawdy, co ten chłopiec mówił. Nie mogła się doczekać wieczory. Gdy wreszcie słońce zaszło, zrobiło się ciemno, zapadła noc, królewna usiadła przy kwiecie i patrzyła w jego pąk. Nadeszła północ, zegar powoli wybił dwanaście uderzeń, ale stulony kwiat nawet nie drgnął. I wtedy zrozumiała, że chłopiec zakpił z niej. Ze złości, że dała się oszukać prostemu chłopcu, ze złości, że on, prosty chłopiec, śmiał oszukać ją, królewnę, nie spała całą noc. Skoro świt pobiegła do młodego ogrodnika i zrobiła mu straszną awanturę.
-Jak śmiałeś tak zakpić ze mnie?
-Naprawdę nie miałem takiego zamiaru. To co powiedziałem, jest prawdą.
-Milcz. Nie chcę cię wcale słuchać. Ale pamiętaj, nie życzę sobie, żebyś tutaj dalej przebywał. Wynoś się stąd i z mojego ogrodu. Nie chcę, żebyś tu pracował.
-Dobrze. Mogę stąd odejść, jak tylko wyzdrowieję, ale pozwól sobie powiedzieć, że wszystko to, co mówiłem, nie jest kpiną. To prawda.
-A czy tobie chociaż raz ten kwiat się otworzył? - spytała.
-Tak - powiedział. I to niejeden raz.
- A mnie się nie otworzył.
- Dziwisz się?
To ją doprowadziło do pasji. Nie umiała nic na to odpowiedzieć. Wściekła wybiegła z jego mieszkania. Ale gdy tak podenerwowana wracała do pałacu, zrodził się w niej powinien pomysł:
-Dobrze - powiedziała sobie. - Zobaczymy. Dzisiaj będę idealna. Przekonam się, czy on mówił prawdę, czy też jest kłamcą.

I tak się stało. Od samego rana, gdy tylko wróciła do swojego pokoju, była bardzo dobra dla wszystkich. Najpierw dla dziewcząt, które pomagały jej się zawsze ubierać, potem dla rodziców przy śniadaniu, dla nauczycieli przed południem. W całym pałacu rozeszła się natychmiast wieść, że z królewną coś się stało. Nie krzyczy, nie awanturuje się, nie rzuca talerzami, nie wyzywa, nie wyrzuca za drzwi. Albo jest chora, albo planuje jakąś większą awanturę. Wszyscy czekali w największym napięciu, do czego dojdzie. Przy obiedzie obsługujący spodziewali się co chwila, że albo wsadzi im wazę z zupą na głowę, albo ściągnie obrus. Ale ona zachowywała się wzorowo. Po południu odrobiła solidnie zadane lekcje. Dla gości, którzy przyszli z wizytą, była bardzo uprzejma, odgadywał ich życzenia, oprowadzała, objaśniała, tłumaczyła, zabawiała, jak umiała najmilej. Tylko nikt nie wiedział o jej sekrecie. A ona z największym napięciem czekała na nadejście wieczoru. Ledwo słońce zaszło, królewna wymknęła się od gości, udała się do swojego pokoju, nie zapalała światła, żeby jej nikt tam nie odnalazł. Usiadła przy kwiecie i patrzyła w oczekiwaniu na jego pąk. W pokoju zrobiło się mroczno, potem ciemno. Nawet się nie spostrzegła, jak zasnęła. Była zmęczona całym dniem. Obudził ją głos zegara, bijącego godzinę dwunastą. Podniosła głowę opartą o ręce i ujrzała, że stulone płatki kwiatu drgnęły, zaczęły się rozchylać i nagle ukazał się przepiękny kwiat, jakiego nigdy w życiu swoim nie widziała. I gdy tak patrzyła w niego zauroczona, posłyszała delikatną, cudowną muzykę. Kwiat śpiewał. Równocześnie z kwiatu poczęła promieniować jakby poświata słoneczna, którą napełnił się cały pokój. Królewnie zdawało się, że umrze ze szczęścia. Serce waliło jej tak mocno, jakby miało rozerwać jej pierś. Była szczęśliwa jak nigdy w życiu. Porwała się z krzesła i poczęła biec przez komnaty, korytarze, schody, aby powiedzieć ogrodnikowi, że to prawda, że kwiat kwitnie, że kwiat jej się otworzył.


Każdy z nas ma taki kwiat w duszy. I Ty też. Kwiat Twojego sumienia. Jeżeli wieczorem w Twojej duszy jest ciemno, smutno i zimno, to znaczy, że Twój dzień, który przeszedł, nie był dobry. A jeżeli wieczorem jesteś szczęśliwy, Twoja dusza napełniona jest szczęściem, światłem, muzyką to znaczy, że Twój dzień był dobry.

Kś Mieczysław Maliński
Zobacz profil autora
Nefertiti
Moderator



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 428
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pią 14:05, 17 Mar 2006     Temat postu:


Czarny Rycerz
Przed wielu, wielu laty na zamku Kynast mieszkała piękna księżniczka ze swymi rodzicami. Dziwna to była dziewczyna. Rzadko widywano ją w niewieścich szatach. Najchętniej wkładała na siebie strój myśliwski, dosiadała konia i otoczona zgrają psów wyruszała na polowanie. Towarzyszyli jej bracia i rycerze. Rycerze ściągali na zamek z całego świata, bo księżniczka była bardzo ładna. Zostawali w gościnie u księcia, brali udział w myśliwskich wyprawach, walczyli na turniejach, jedli, pili, śpiewali i wodzili zakochanymi oczami za piękną księżniczką. Na koniec przychodzili do starego księcia, by prosić go o rękę jego córki. On stary już był i wraz z żoną o niczym bardziej nie marzył jak o tym, by ich córka wreszcie kogoś pojęła za męża. Ale zawsze to samo mówił:

- My się z serca zgadzamy, ale nie wiemy, czy ona się na to zgodzi. A gdy księżniczkę proszono o zgodę, odpowiadała niezmiennie:

- Dobrze, będę twoją żoną, ale stawiam jeden warunek: ten, kto chce być moim mężem, musi w pełnej zbroi, na bojowym koniu objechać mury obronne zamku po ich szczycie. Bo - jak dodawała - mój mąż musi być bardzo dzielny.

A mury były bardzo niebezpieczne z powodu jednego jedynego miejsca, gdzie załamywały się pod kątem prostym. Nie mogły biec inaczej, ponieważ skała, na której stał zamek, w tym miejscu była przecięta jakby toporem, stąd i mury musiały cofnąć się w głąb. W tym miejscu koń z jeźdźcem nie był w stanie zakręcić, by iść dalej, ale tracił równowagę i wpadał wprost w przepaść. A księżniczka spokojnie patrzyła ze swojego okna, które właśnie wychodziło na ten załom murów, jak kolejny kandydat na jej męża ginął wraz ze swoim koniem.

Tak upłynęło parę lat. I wciąż nie zdarzyło się, aby któryś z rycerzy proszących o jej rękę usłyszał inny warunek niż ten. I wciąż byli tacy, którzy słysząc to żądanie odchodzili z żalem, ale też zdarzali się śmiałkowie, którzy próbowali sforsować niebezpieczny załom murów i przypłacali ten czyn śmiercią. A księżniczka wciąż urządzała huczne zabawy, polowania, śpiewała, tańczyła, grała i śmiała się z tych, którzy nie potrafili zdobyć jej ręki.

Aż razu pewnego przyjechał na zamek nieznany rycerz. Ktoś go nazwał czarnym rycerzem, bo nosił czarny ubiór. Książę wydał na jego cześć wielką ucztę, na którą zaprosił również i księżniczkę. Przyszła jak zwykle niechętnie. Nie takie uczty lubiła. Zajęła swoje miejsce, po lewej stronie przybysza, nawet nie obdarzając go spojrzeniem. Była cała pogrążona w swoich myślach, gdy nagle usłyszała piękny głos gościa, który się do niej zwracał. Podniosła oczy i zamarła z wrażenia. Takiego człowieka nigdy jeszcze dotąd nie widziała. Natychmiast opuściła powieki, by nie dać poznać po sobie zmieszania, jakie ją opanowało. Nawet trudno było jej zrozumieć, co na niej takie wrażenie uczyniło. Czy mądre oczy, czy dobry uśmiech, czy spokój, który promieniował z całej postaci. Ale wiedziała jedno: "To jest ten". Mówiła sobie w głębi duszy: "Na ciebie czekałam. Z tobą mogłabym iść na koniec świata. Dla ciebie mogę zrobić wszystko, co zechcesz". - Pozostawał tylko cień niepokoju, czy on ją pragnie mieć za żonę.

Przy stole toczyły się głośne rozmowy, od czasu do czasu wybuchały śmiechy. Z drugiego końca sali dobiegała muzyka, żartownisie popisywali się swoimi sztuczkami, a ona tak trwała jak urzeczona. Nawet nie bardzo wiedziała, o czym rozmawia ze swoim sąsiadem. Oczy miała spuszczone. Czasem tylko odważała się spojrzeć na swojego towarzysza, i to zaledwie na chwilkę, bo bała się, by nie stracić zupełnie przytomności ze szczęścia, jakie ją przepełniało. Cała wieczerza była dla niej najpiękniejszym snem, w który wciąż nie śmiała wierzyć.' Niestety, zbliżał się koniec tej radości. Służba porządkowała stoły. Ucichła muzyka. Trzeba było wstawać. Odchodziła z ciężkim sercem, w obawie, że to najcudowniejsze, które przeżyła, może się już nie powtórzyć. Poszła do swojej komnaty i wtedy, gdy na wpół przytomna zdejmowała uroczyste odzienie, wszedł ojciec. Jego pogodne oblicze powiedziało jej wszystko. Zrozumiała, że ojciec musiał obserwować ją w czasie uczty, wyczuł, co się w niej dzieje, a teraz przynosi jej ważne wiadomości. Ale czekała na słowa. Zamarła. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe.

- Czy wiesz, z jaką sprawą przyjechał ten rycerz? - zapytał ojciec. Poczuła, ze cała krew spłynęła jej z twarzy, że ledwo stoi na nogach, że jeszcze chwila a upadnie. Z trudem zdołała wyjąkać pytanie:

- Z jaką?

Myślała, że nigdy nie doczeka się odpowiedzi. Aż wreszcie doszło do niej:

- Przybył, aby objechać na koniu nasze mury.

W pierwszej chwili zdawało się jej, że umiera ze szczęścia. Wsparła się ciężko o ścianę. A potem przyszła na nią fala takiej radości, iż myślała, że oszaleje. Rzuciła się ojcu na szyję. Całowała go i ściskała:

- On będzie moim mężem! On będzie moim mężem! - powtarzała bez przerwy.

Gdy ojciec wreszcie wyrwał się z jej uścisków, cały rozpromieniony - choć udawał oburzenie, że córka jest taka nieopanowana - powiedział:

- Ja tego nie mówiłem. On oświadczył tylko, że chce objechać nasze mury.

- Ale to znaczy to samo! Ale to znaczy to samo! - śpiewała tańcząc wokół niego.

Była pewna. Nagle przerwała taniec. Uśmiech zgasł na jej twarzy. Uświadomiła sobie, jakie zagrożenie wisi nad jej szczęściem. Rzuciła się powtórnie ojcu na szyję mówiąc:

- A teraz idź, idź do niego i wytłumacz mu, że on nie potrzebuje wcale objeżdżać murów, że niech tego nie robi, że niech się nie waży, bo zginie, a on nie może zginąć. Idź, powiedz mu, że ja się zgadzam bez tego warunku. Mogę dzisiaj, albo jutro, albo kiedykolwiek on tylko zechce, być jego żoną.

Stary książę zaczął tłumaczyć:

- Jak ja mogę mu to powiedzieć...

- Idź, idź. Musisz iść. Bo jak nie, to ja pójdę, rzucę mu się do stóp, żeby go błagać, by tego nie robił.

Ojciec odszedł, a ona czekała na niego aż do pomocy. Zdawało się jej, że się nigdy nie doczeka powrotu ojca, że to czekanie trwa już całe wieki, że godziny się wloką w nieskończoność, że zegar zepsuł się i dlatego nie bije. Wreszcie, gdy książę wszedł, zobaczyła, że nic nie zdołał uzyskać.

- Nic nie pomogło - powiedział zatroskany. - Rycerz ślubował, że objedzie mury na koniu i od tego ślubu nie odstąpi. Po chwili milczenia dodał:

- Dałem mu do zrozumienia, że ty od niego nie żądasz spełnienia tego warunku. Tak jak tego chciałaś. Powiedziałem, jak można było najwyraźniej. Ale on się na to nie zgodził i gdybyś nawet ty poszła, to i tak nie nie uzyskasz. Jutro skoro świt wyjeżdża na mury.

Myślała, że umrze z rozpaczy. Była zupełnie bezradna. Klęczała całą noc. Klęczała i modliła się. Aby nie spadł, aby objechał mury szczęśliwie. Aby pierwszy raz stał się ten cud.

Wreszcie świt zaczął bielić ściany komnaty. Czas próby nadszedł. Usłyszała fanfary oznajmujące wejście rycerza z koniem na mury. Nie wstała z klęczek. Nie podeszła do okna. Nie chciała nic widzieć. Zamknęła oczy, splotła ręce aż do bólu i czekała. Na cud.

W ciszy usłyszała dalekie stąpanie konia. Stuk narastał. Był coraz bliższy. Zdawało się jej, że wypełnia jej całą głowę. To powinno być już, tuż, zaraz, za moment, w tej chwili. Teraz. Kopyta przestały dźwięczeć. Na pewno stanął teraz nad załamaniem muru. Cała napięta do granic możliwości czekała na huk spadającego po murach rycerza i kwik konia. Chwila ciągnęła się w nieskończoność. Nagle usłyszała stuk kopyt końskich idący dalej po murze. A więc udało się. Pierwszy raz. Cud się stał. Krzyknęła jak oszalała. Wybiegła z komnaty, pędziła przez korytarze, zbiegała po schodach, przebiegała wąskie krużganki, przejścia, rycerzowi naprzeciw, aby go przywitać, rzucić mu się na szyję, jemu - najpiękniejszemu, najmądrzejszemu, najdzielniejszemu, jedynemu. Cała zdyszana wypadła z bramy właśnie wtedy, gdy on zjeżdżał z murów w tłum ludzi na niego czekający. Patrzyła jak urzeczona na czapki lecące w górę. Dobiegł do niej huk wystrzałów na wiwat, krzyki, śmiechy, pieśni. Czekała. Aż podjedzie pod schody, zejdzie z konia i poprosi o jej rękę. Patrzyła, jak lekko nachylony, poklepując kark konia, jedzie przez zgromadzone tłumy, gdy nagle spostrzegła z niepokojem, że on zamiast w jej stronę coraz wyraźniej kieruje konia w stronę bramy wyjazdowej. Najpierw dalekie przeczucie, potem niepokój, potem strach, na koniec już pewność - to było wtedy, gdy on zdjął z głowy kołpak, ukłonił się w jej kierunku, podciął konia i zaczął wyjeżdżać z zamku. Taki jej obraz został w oczach w ostatnim momencie, gdy osunęła się zemdlona na ziemię.

Potem byłą ciężko chora. Miała wysoką gorączkę. Zrywała się. Chciała gdzieś iść. Wołała nieprzytomna rycerza, by zawrócił, by nie odchodził.

Wszystkim zdawało się, że umrze. Żadne lekarstwa nie skutkowały. Ale w końcu jej silny organizm przetrzymał napór choroby. Powoli wracała do zdrowia. Była bardzo słaba. Zgodnie z zaleceniami lekarzy pozostawała sama w ciszy. Dużo myślała o ostatnim wydarzeniu i o tajemniczym rycerzu. - "Dlaczego tak zrobiłeś? Dlaczego? - pytała go w myślach. - Czy ty wiesz o tym, że ja cię kocham? I nigdy cię kochać nie przestanę. Tylko czy cię jeszcze kiedyś zobaczę?"

Postanowiła go znaleźć. Wiedziała, że nie potrafi żyć bez niego. Gdy przychodziły na nią chwile refleksji, zapytywała sama siebie: "Co ja mu powiem, gdy go znajdę?" Ale w gruncie rzeczy to nie było ważne. Najważniejsze było: jak go znaleźć. Zapytała ojca o niego. Okazało się, że ojciec nic o nim nie wie. Nie znała go też matka ani rycerze na zamku.

- No to dlaczego go przyjąłeś? - zapytywała ze zdumieniem ojca. - Dlaczego wyprawiłeś dla niego takie przyjęcie?

- Po prostu zdawało mi się, że to jest ktoś bardzo znaczny.

- Dobrze - odpowiadała - ale że ty go nie zapytałeś o imię i o dom rodzinny.

Przyszedł dzień, kiedy zaczęła chodzić po komnacie. Potem pierwszy spacer na świeżym powietrzu, wreszcie zdobyła się na to, by dosiąść konia. Aż gdy uznała, że jest w pełni sprawna, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, wzięła ze sobą parę sług, pożegnała rodziców i braci, i w przebraniu męskim wyruszyła w drogę.

Odwiedzała wspaniałe zamki. Jeździła po wielkich turniejach, gdzie potykali się na kopie najdzielniejsi rycerze, wypatrywała go pomiędzy najodważniejszymi. Uczestniczyła w największych uroczystościach, jakie obchodziły miasta, zamki i pałace - nie było go nigdzie. Czasami zdawało się jej, że to wszystko było snem, że to nieprawda, że takiego człowieka nigdy nie spotkała, że go po prostu w ogóle nie ma. Powoli traciła nadzieję, by go mogła jeszcze kiedykolwiek zobaczyć. Po raz pierwszy w życiu nie osiągnęła tego, co zamierzała, czego tak bardzo pragnęła. Wreszcie zrezygnowała. Odesłała służbę. Chciała być sama. Nie wiedziała właściwie, co ma dalej robić. Trzeba było wracać do domu. Ale po co? Bawić się, tańczyć, śpiewać, polować? Myślała o tym wszystkim z obrzydzeniem. Życie dla niej straciło sens. Czasem była wściekła na siebie, że dała się ogarnąć tej miłości, ale czy mogła coś na to poradzić?

Zdarzyło się razu pewnego, w któryś dzień samotnej jazdy - powracania do domu - że zbłądziła. Wieczór zapadał szybko, w lesie było coraz bardziej mroczno, a tymczasem wciąż nie było osady, do której zdążała, gdzie miała przenocować. Nie bała się. Tylko była po prostu zmęczona. Początkowo chciała przespać się gdzieś w lesie, ale zaczął padać deszcz coraz gęściejszy, na dodatek stało się nieszczęście: w ciemności koń wpadł w jakiś wykrot i okulał. Musiała z niego zsiąść. Trzymała go za uzdę i powoli brnęła przez wodę i błoto. Powieki jej się same zamykały. Przylepiona do konia stawiała nogi po omacku. Godziny się wlokły - nie było końca ani lasu, ani deszczu, ani nocy. Już tylko marzyła, aby choć na moment położyć się i zasnąć. Nagle koń stanął, zarżał. Oprzytomniała, chwyciła za miecz. Poczuła, że wyszli z lasu i znajdują się na wolnej przestrzeni. Rozglądając się dojrzała dalekie światełko. To było chyba światło padające z okna domu. Podeszła bliżej. Ujrzała ciemny zarys wielkiego domostwa. Zostawiła konia pod dachem i weszła do wnętrza. W izbie panował półmrok, tylko na kominku palił się nikły płomień. Obok siedział stary, siwy człowiek. Błyski ognia oświetlały jego postać.

- Kto ty jesteś - usłyszała pytanie.

- Zbłądziłem w lesie. Koń mi okulał.

- Skąd jesteś?

Nie chciała tego ujawnić. Bała się, żeby nie wyszło na jaw, że jest dziewczyną. Wyminęła to pytanie. Wiedziała jednak, że musi zdobyć zaufanie. Zaczęła więc podawać nazwy zamków, kaszteli, dworów zamieszkałych przez zaprzyjaźnione z jej familią rody. Wymieniała imiona znanych w całym kraju ludzi. Opowiadała o spotkaniach z nimi, wciąż jednak pilnie bacząc, by nie zdradzić swojego pochodzenia. Czuła, że to wszystko przełamuje początkowy chłód starego człowieka. Wreszcie usłyszała to, czego oczekiwała:

- Możesz tu zostać na noc. Ja jeszcze posiedzę przy żonie. Rozgość się w tamtej izbie. - Wskazał jej ręką kierunek. - Moja żona jest chora - dorzucił.

Zobaczyła w głębi łóżko, na nim leżącą kobietę.

Następnego dnia już nie padało, ale jechać nie mogła. Koń miał nogę zranioną. Trzeba było leczyć i odczekać parę dni. Rozglądnęła się po obejściu. Dom był w dobrym stanie, ale bardzo zaniedbany. Stajnie i stodoły były spalone. "Od pioruna" -jak powiedział gospodarz. Bydło się częściowo spaliło, częściowo rozbiegło. Służba poodchodzila.

Nie pytała o nic więcej. Stwierdziła tylko, że tych dwoje ludzi żyje bardzo biednie, prawie głodują. Denerwował ją trochę smutek starego człowieka, jakaś bezradność, bezwolność. Wieczorami i nocami zostawał długo przy kominku i patrzył w ogień, w ciągu dnia siadywał przed domem i patrzył na drogę, jakby kogoś wypatrywał.

Któregoś wieczoru, grzejąc się przy kominku, chciała przerwać ciążące jej milczenie. Nic nie przychodziło jej do głowy. Wreszcie zaryzykowała opowieść o własnym życiu, uważając przy tym, by nie domyślili się, że to o nią chodzi:

- Była sobie raz księżniczka, która rycerzom starającym się o jej rękę stawiała żądanie, by objechali dookoła zamku po szczycie murów obronnych.

Nie zauważyła, że starzec drgnął. Zatopiona we własnych myślach snuła dalej swoją opowieść. Nagle z zamyślenia wyrwało ją pytanie powiedziane ostrym tonem:

- Skąd to wszystko wiesz?

- Ktoś mi opowiedział - odparła wymijająco.

- Jednym z tych, którzy spadli z murów i zginęli, był mój syn. Umilkła jak rażona. Zapanowała cisza. Myślała gorączkowo. Teraz dopiero zrozumiała apatię tego człowieka. Ta śmierć była chyba również powodem choroby jego żony.

- Jak on wyglądał? - zapytała po chwili.

- Czemu o to pytasz? Byłeś tam?

- Tak.

Zaczął jej opisywać. Przypomniała sobie tego rycerza. To był bardzo ubogi chłopiec. Nie znała go wcześniej. Pojawił się niespodziewanie na zamku. Pamiętała dobrze biedny strój, który nosił. Pamiętała docinki, wyśmiewanie się innych rycerzy.

- A ty nie objeżdżałeś murów? - usłyszała pytanie.

- Nie. Bo ja nie kochałem tej księżniczki - odpowiedziała.

- Bóg cię ustrzegł od tej okrutnej dziewczyny. Jak ona może żyć, mając na sumieniu, tyle śmierci. Jak jej Bóg nie pokarał.

Zamilkli oboje. Siedziała długo w noc przed kominkiem i myślała o całym swoim .dotychczasowym życiu. Dopiero teraz ujrzała krzywdę, jaką wyrządziła swoją lekkomyślnością. Dojrzewało w niej postanowienie: "Tu, w tym domu, trzeba zostać. Wnieść do niego życie. Zastąpić tym ludziom syna. To będzie pokuta, którą muszę Bogu złożyć".

Zabrała się do pracy. Niełatwo to jej szło. Na szczęście był stary rycerz, który wszystko umiał, a teraz widząc jej zapał towarzyszył jej. Pracy było dużo, tym bardziej, że szła wiosna. Trzeba było orać, grabić, siać. Przynajmniej tyle, aby starczyło na wyżywienie tych biednych ludzi. Harowała od świtu do nocy. Na roli, przy kamieniarstwie, przy ciesielce, bo trzeba było przecież dachy położyć na spalone stodoły i stajnie. Wieczorem, gdy prawie rąk i nóg nie czuła, siadywała w izbie przy kominku, grała na lutni i śpiewała rycerskie piosenki, których tyle umiała. Opowiadała o turniejach i zabawach rycerskich. Snuła baśnie, legendy i przygody, które zasłyszała albo które sama przeżyła. Z odcieniem triumfu stwierdzała, że dom się zmienił. Nie tylko matka powróciła do zdrowia, nie tylko ojciec z całą energią pomagał jej i pracował z nią ręka w rękę, ale co najważniejsze, ci starzy ludzie zaczęli się uśmiechać.

Tak w trudzie i mozole płynęły dni, tygodnie i miesiące. Pracowała, jak umiała najlepiej. Była czuła dla tych obojga starych ludzi, jak tylko umiała najbardziej, jak tylko ją było na to stać. Zastępowała im syna, który przez nią zginął.

Nieraz zdarzyło się, że popłakała sobie z tęsknoty za swoim domem rodzinnym, za rodzicami, braćmi, towarzyszami - za zabawami, polowaniami. Patrzyła na swoje ręce spracowane od wideł i rydla, popękane, czarne od ziemi. Czy ktoś jeszcze potrafiłby w niej rozpoznać dawną, piękną księżniczkę? - "Co byś ty na to wszystko powiedział, gdybyś mnie tak teraz spotkał, mój ukochany rycerzu?" -myślała.

Kiedyś powiedziała staremu rycerzowi:

- Bóg pokarał tę okrutną księżniczkę.

- Jak? - spytał starzec. Zaczęła opowiadać:

- Razu pewnego przyjechał na zamek rycerz. Powiedział, że chce objechać mury. Zauważyła, że w miarę jak opowiadała, rosło zaciekawienie starego człowieka. Gdy doszła do pożegnalnego ukłonu, przerwał jej:

- Jak on się nazywał? Skąd pochodził?

- Nie wiem. Nikt nie wie.

- A jak wyglądał?

- W czarnym stroju, w czarnej zbroi.

- Ach, to "Czarny Rycerz" - zawołał z radością.

- Słyszałeś o nim? -Spytała nie dowierzając.

- Oczywiście. Słyszałem o nim bardzo wiele. Nagle się pojawia, tak jak pojawił się na tamtym zamku, i niesie pomoc biedakom, sierotom, wdowom, pokrzywdzonym. Ale tu nigdy nie był. Widocznie są inni, którzy bardziej potrzebują pomocy niż my.

Słuchała tego jak najpiękniejszej bajki. Serce tłukło się jej nieprzytomnie. Powiedziała najspokojniej jak umiała:

- Jak myślisz, czy kiedyś przyjedzie?

- Kto to wie.

Mijały tygodnie. Starzy ludzie traktowali ją jak swojego syna, zżyli się z nią, zwłaszcza, że ich dom był pusty. Nikt tu nie przyjeżdżał w gościnę. Czasem kupcy, czasem posłańcy. Niewiele ją to obchodziło. Tym bardziej, że przyszła jesień - deszczowa, zimna, błotnista. Dni upływały w walce z rzeką, coraz bardziej wzbierającą i grożącą zalaniem pól.

Któregoś dnia wracała do domu straszliwie zmęczona. Ten dzień szczególnie dał się jej we znaki. W strugach deszczu wznosiła uparcie groblę z kamieni, utykała mchem, przemoczona od czubka głowy po same stopy. Była umazana błotem, nie czuła z zimna ani rąk, ani nóg. Szła obok konia prowadząc go za uzdę. Nie miała serca go dosiąść, bo był tak samo zmęczony jak i ona. Myślała, że się nie dowlecze do domu. Aż wreszcie w ciemnościach zamajaczyły znajome kontury. Wprowadziła konia do stajni, roz-kułbaczyła go, odpinając zdrewniałymi palcami popręgi. Potem już nie było jej stać na to, by wejść do swojej zimnej izby i przebrać się. Chciała najpierw ogrzać się przy ogniu kominka i napić czegoś ciepłego. Pchnęła drzwi wejściowe. Oślepił ją blask ognia z kominka. Nagle zorientowała się, że jest ktoś obcy w izbie. Dobiegły ją słowa starego rycerza, z którymi zwracał się do gościa:

- Oto nasz dzielny wybawca. Gdyby nie jego pomoc, umarlibyśmy z głodu i choroby.

Zaskoczyły ją te słowa i zmieszały - "To o mnie" - pomyślała. Było jej strasznie przykro, że w takim stanie weszła do izby. Nie wiedziała, co zrobić. Patrzyła, jak rośnie przy jej stopach kałuża wody, która ścieka z jej zabłoconej odzieży. Postanowiła po prostu wyjść, przeprosić, podniosła oczy i wtedy wzrokiem przyzwyczajonym już do światła poznała go. To był on - "Czarny Rycerz". Jej najukochańszy, jedyny, wytęskniony, wymarzony w snach, którego jeszcze raz kiedyś w życiu pragnęła spotkać. Nie była w stanie oczu od niego oderwać, patrzyła jak urzeczona. On jej wciąż nie poznawał, jakżeby zresztą mógł ją poznać. Dwoje starych ludzi wciąż do niego coś mówiło, ale ona tego nie słyszała, nic do niej nie dochodziło, była wpatrzona w jego oczy, które na nią ciekawie spoglądały. Nagle wszystko zaczęło wirować jej przed oczami. Poczuła, że słabnie. Nie chciała zemdleć. Bała się, że wtedy się wyda, kim jest. Przylgnęła do ściany, wparła się nogami w podłogę. Powtarzała sobie: "Byle nie zemdleć". Ale i tak zaczęły jej łzy płynąć po policzkach, nogi słabnąć. Poczuła, że plecami ześlizguje się po chropowatej ścianie, kolana jej miękną i za moment runie na ziemię. Nagle ujrzała, jak jej rycerz zerwał się z ławy i w paru susach był przy niej. Uchwycił ją w ramiona, nachylił się nad jej twarzą i wtedy w jego oczach zobaczyła całe morze zdumienia, zaskoczenia i radości. Zemdlała.

Zobacz profil autora
Nefertiti
Moderator



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 428
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pią 20:25, 31 Mar 2006     Temat postu:


Rozbity dzban
Zaspał. Nie słyszał pierwszych dzwonów. Poprzedniego dnia znowu długo w noc pracował. Przepisywał teksty ze "Summy" św. Tomasza. W nocnej ciszy dochodziło do niego nawoływanie strażników i wybijane kolejno godziny na wieży ratuszowej. Lubił pracować nocą. Zresztą to była dla niego jedyna możliwość. W ciągu dnia, zwłaszcza po południu i wieczorami, wciąż był zajęty jakimiś sprawami ludzkimi, których nie mógł zaniedbywać. Wciąż zachodzili studenci do jego mieszkanka znajdującego się na parterze w gmachu uniwersytetu. Zdecydował się na nie świadomie: było małe i niewygodne, ciemne, ale bardzo poręczne dla wszystkich, którzy potrzebowali pomocy. Wśród studentów zgłaszających się do niego z jakimiś dla nich mniej lub więcej ważnymi sprawami, byli tak jego słuchacze, jak i całkiem mu obcy, byli ludzie z Krakowa, z Warszawy, z Gdańska, jak również cudzoziemcy. Sławna teraz wielkimi nazwiskami profesorów Alma Mater Jagiellonica ściągała młodzież nie tylko krajową, ale i z innych państw: z Czechosłowacji, z Węgier, z księstw Bawarii, Saksonii. Wśród tych rzesz młodych ludzi zdarzali się bogaci, w większości jednak byli to biedni chłopcy. Trafiali się wagabundzi, większość jednak prawdziwie szukała wiedzy. Tak jedni jak i drudzy wymagali opieki, troski, zainteresowania. Stąd musiał bez przerwy radzić, kierować, pouczać, pomagać: wciąż coś załatwiać, pośredniczyć, gwarantować, zaświadczać, nawet i stancje wyszukiwać, pieniądze pożyczać jak i dawać. Ale na koniec był przecież profesorem: musiał się przygotowywać do wykładów. Miał taki swój system wypracowany od lat: przepisywał teksty wielkich teologów. To pomagało mu koncentrować się nad treścią w tych pismach zawartą, a poza tym była i korzyść dodatkowa: mógł potem tych tekstów użyczać - służyć nimi tym, którzy inaczej nie mieliby do nich dostępu.

Zaspał. Dopiero drugie dzwony wyrwały go ze snu. Odziewał się szybko, żeby przyjść na czas do kościoła. Już od lat długich odprawiał Mszę świętą w kościele Św. Anny o szóstej godzinie, a tak proboszcz jak i kościelny nie lubili, jak się księża spóźniali. Gdy wychodził ze swojego mieszkania, zaczęła już dzwonić sygnaturka. Poderwała go do pośpiechu. "Jeszcze tylko pięć minut do rozpoczęcia Mszy świętej". Ulica tonęła w gęstej mgle. Panowała przytłumiona cisza. Nie dochodziły żadne głosy ludzkie, żaden hałas. "Tak to bywa często w Krakowie o tej porze roku, późną jesienią". Ciągnęło zimnym, mokrym powietrzem. "Nie bez powodu mówią przybysze, że tu, w Krakowie, wilgoć w kości wchodzi". On sam był tego dowodem. I jego łamało w taki czas w kościach. Okrył się szczelniej grubą peleryną. Szron w nocy pobielił blanki murów, bruk ulicy. Mróz ściął kałuże. Trzeba było uważać, żeby się nie poślizgnąć. I wtedy usłyszał krótki, urwany okrzyk, a potem trzask rozbijanego naczynia i głuchy stuk upadającego ciała. Zaraz potem wybuchnął płacz. Płacz dziecka. "Coś się stało". Wstrząsnął się przerażony. "Ale o tej wczesnej porze dziecko?" Musiało być ono tuż, w pobliżu, jednak gęsta mgła szczelną zasłoną zamykała pole widzenia. Jeszcze kilka kroków. Najpierw zobaczył dużą białą plamę i skorupy rozbitego dzbana, potem obok klęczącą dziewczynkę, która płakała. Dokładnie na skrzyżowaniu ulicy Jagiellońskiej z ulicą św. Anny. Jeszcze spojrzał na dziewczynkę. Teraz domyślił się wszystkiego. Bardzo młoda, ale już nie dziecko. Biednie ubrana. "Tak, jest gdzieś na służbie i chyba niosła mleko od wie-^ śniaków z pobliskiej Krowodrzy, może z przeciwległego Zwierzyńca, spieszyła się, nie spostrzegła lodu, poślizgnęła się, upadła, stłukła dzban z mlekiem. Płacze, bo ją spotka awantura w domu". Znowu go zaatakowała myśl, że już późno, że powinien iść i to jak najszybciej, bo się spóźni na Mszę świętą. Ale przystanął. Jakoś nie mógł tak po prostu przejść. Nie mógł nie okazać współczucia. Nie wiedział, jak ma to uczynić. Nawet w pierwszej chwili chciał sięgnąć do kieszeni, żeby dać dziewczynie pieniądze na dzban i na mleko, ale się wstrzymał, bo rozumiał, że nie o to chodzi. "I cóż z tego, że ona przyniesie państwu, u których służy, pieniądze, i tak zostanie obrugana, że jest niezdara, bo rozbiła dzban, wylała mleko, a przy tym dodatkowo, że jest żeBraczka, że wyżebrała u jakiegoś nieznajomego pieniądze". Nachylił się, przyklęknął. Szloch jakby przycichł. Dziewczynka spostrzegła, że nie jest sama. Patrzył na plamę mleka. Czuł się zupełnie bezradny i był przekonany, że każde słowo jest tutaj zbędne, niepotrzebne, byłoby wprost nietaktem. I tak prawie odruchowo, jak to zawsze czynił w rozmaitych trudnych sytuacjach, zaczął się modlić do Boga, by jakoś zaradził na swój Boży sposób, na jaki - to On sam tylko dobrze wie. Wciąż wpatrzony w nieszczęsną plamę mleka zaczął mimo woli, odruchowo zgarniać skorupy, jakby chciał je skleić na powrót. Ale myśl, że już nie zdąży punktualnie wyjść ze Mszą świętą, poderwała go w sposób ostateczny. Pełen jakiegoś wewnętrznego zawstydzenia, że nie jest w stanie przyjść z pomocą, a także, że nie może już dłużej towarzyszyć dziewczynie w tym nieszczęściu i odchodzi do jakichś swoich obowiązków, podniósł się i prawie na wpół biegnąc oddalił się w stronę kościoła. Dziewczynka zauważyła ten jego gwałtowny ruch. Oderwała ręce od oczu i popatrzyła za nieznajomym księdzem, którego współczucie wyczuła, a który teraz z rozwianą peleryną pędził do kościoła. Potem znowu skierowała wzrok na powód swojego płaczu. I wtedy pełna bezbrzeżnego zdziwienia zobaczyła, że na jezdni stoi dzbanek. Jej dzbanek pełen mleka. Jeszcze nie dowierzając własnym oczom wzięła go w ręce, przytuliła do siebie. Tak, to był prawdziwy jej dzbanek. Nie zastanawiając się, jak to się mogło stać, podniosła się i pobiegła w stronę domu.

Jeżeli to nawet nie jest prawda, tylko legenda, to jakiż musiał być to święty, jak bardzo wrażliwy na ludzką biedę, skoro przypisano mu cud wręcz nieprawdopodobny. Bo któryż ze świętych zrobił cud tak bardzo bez powodu jak on: święty Jan Kanty.
Zobacz profil autora
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)


 


Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach