Wysłany: Czw 22:22, 19 Sty 2006
Temat postu: Ślimaki
Za kazdym razem gdy staram sie napisać krótką bajkę w końcu schodzę do moich wspomnień. Przelewam na papier miniatury z przeszłosci licząc że kiedys uda mi się znaleźć magie także poza nimi.
Zwykle wtedy z bajki powstaje koszmar.
Zwykle ale nie zawsze.
Ale bajką nie jest już z całą pewnością.
***
Kiedy byłam małą dziewczynką zawsze na wiosnę zbierałam ślimaki. Zamykałam je w szklanym słoiku karmiłam marchwią jabłkiem i liśćmi mlecza. Ten słoik stawała się dla mnie substytutem świata, zabierałam go ze sobą nawet do szpitala i kiedy system plastikowych rurek wysysał moją krew a ręka tak bardzo bolała ja wpatrywałam się w moich ulubieńców i zapominałam jak bardzo się boję. Tak bardzo chciałam być tam razem z nimi na plecach nosić swoje własne schronienie, uciekać przed każdym dotykiem, nie mieć rąk w które można wbić igłę.
Każdej wiosny przychodził do mnie Hubi razem szliśmy na łąkę, to on zawsze wyszukiwał dla mnie ślimaki najdorodniejsze i najpiękniej ubarwione.
Hubi.....Hubert.
Był przy mnie od kiedy pamiętam że żyję.
Dopiero teraz, po kilku latach udaje mi się go dostrzec takim jakim był dla mnie.
Jego matka zawsze chciała mieć dziewczynkę. Kiedy, po wielu latach starań zaszła wreszcie w ciążę szalejąc z radości już w drugim miesiącu kupiła całą wyprawkę. Dla dziewczynki. Kiedy urodził się chłopiec nie okazała rozczarowania. Zdaje się ze w ogóle nie przyjęła tego faktu do wiadomości. Mały Hubi wychowywany więc był jakby w ogóle nie miał płci. Bawił się lalkami i samochodzikami, chodził co prawda w spodniach ale włosów matka nie pozwoliła mu ścinać. Nosił wiec płaszcz włosów po tyłek, najpierw dlatego że mamusia kazała (Bóg jeden wie ile walk staczał z ich powodu w szkole podstawowej), później traktował je jako wyraz młodzieżowego buntu w końcu służyły mu jako wizytówka, jako oznaka przynależności do artystycznej bohemy.
Pamiętam go jako szesnasto- siedemnastolatka- wysoki przystojny chłopak o ciemnej karnacji zaskakująco jasnych, płonących jak u Raskolnikowa oczach i spadających na plecy dwóch niesamowitych warkoczach przewiązanych jakąś jaskrawą aksamitką.
Któreś pijackiej nocy ogoliłam mu głowę do łysej czaszki. Ale to było już znacznie później.
Kiedy szukaliśmy ślimaków w pobliskim parku oboje byliśmy całkowicie dla siebie. Chował warkocze pod sweter aby nie zaczepiały się o gałęzie i wciskał się w największą gęstwinę zaglądał pod każdy wilgotny liść. A ja – myszowata obolała i brzydka jak nieszczęście dziewczynka siedziałam na pobliskiej ławce nie spuszczałam go z oka i kochałam siedmioletnim sercem tak bardzo, że prawie pękało za każdym razem gdy przynosił nowy okaz do kolekcji- niedługo słoik będzie pełen trzeba będzie iść do domu. Pamiętam jak dostosowywał swoje długie kroki do mojego dziecinnego dreptania i cierpliwie masował łydki zdrętwiałe od ciągłych bolesnych skurczów.
Przez dom przewijały się jego dziewczyny. Przedstawiał mnie każdej jako swoją przyszłą żonę. Trochę jeszcze miniaturową i niedorosłą. Ale ona będzie piękną kobietą- mówił- muszę jej już teraz pilnować. On się śmiał i one się śmiały. A ja tylko zaglądałam do moich ślimaków dosypywałam im świeżego mlecza i wiedziałam że to prawda. I nie mogłam doczekać się kiedy w końcu dorosnę.