Wysłany: Pon 14:02, 20 Mar 2006
Temat postu: fragmenty mego życia
ŻYŁAM Z KOREAŃCZYKAMI
Jestem poznanianką z urodzenia, a warszawianką z uwielbienia, bowiem przeżyłam tu całą hitlerowską okupację, a potem krotki okres dzieciństwa szkolnego oraz wczesną młodość. Natomiast sosnowiczanką z życiowego wyboru.
W grudniu 1949 r. znalazłam się razem z Mamą i z bratem w Legnicy. Krótko po tym, na ogłoszeniowych słupach, jak i w szkolnych gazetkach ściennych, dostrzegałam wielkie plakaty z konturami półwyspu koreańskiego i z wielkim napisem: „RĘCE PRZECZ OD KOREI” Los tych ludzi, a szczególnie dzieci, bardzo mnie wzruszył. Porównywałam go doswoich przeżyć z czasu II wojny, w tym także i Powstania Warszawskiego, a potem wędrówki przez obóz pruszkowski na Podhale, gdzie w noc styczniową 1945 r. uświadomiłam sobie, że wreszcie się skończyło hitlerowskie piekło. Wędrówka moja jednak dalej trwała, bo nie mieliśmy kompletnie do czego wracać.
Właśnie w Legnicy .przed projekcją filmu „Za wami pójdą inni”, zobaczyłam w tzw. „kronice” przyjazd koreańskich sierot do Polski. Zamarzyło mi się wtedy poznać tę dziatwę Ktoś może być zdziwiony dlaczego pamiętam tak dokładnie tytuł filmu? – ano dlatego, że filmów polskich prawie wcale nie było, a do tego w głownej roli występował niesamowicie przystojny, młody aktor - Adam Hanuszkiewicz,
Dzieci koreańskie, w ilości 200 osób, przyjechały pod koniec 1952 r. Podobną liczbę osób przyjęły także Węgry. Na mazowieckich polach, we wsi o nazwie Gołotczyzna, przygotowano dla nich Dom. Oprócz witających ich przedstawicieli ambasady, i pracowników Domu - przywitał ich także wielki napis w języku koreańskim „NASZ DOM JEST WASZYM DOMEM”. Razem z dziećmi przyjechała także dwójka opiekunów.
Były to autentyczne dzieci wojny, sieroty., niemal z piekła, a jeszcze niedawno miały rodziców i rodzinne domy. Najstarsi liczyli sobie zaledwie po 14 - 15 lat. Wśród nich byli też i tacy, którzy brali czynny udział w wojnie Wszystko tu było dla nich nowe. Nowy widok za oknami, sypialnie, wysokie łóżka, drażniący zapach pasty podłogowej, a do tego brak wspólnego języka do porozumiewania się z Polakami. Szybko jednak życie stabilizowało się i dzieci zaczęły rozumieć, uczyć się i oswajać z polskością. Ale pojawił się nowy problem, starsze kończyły polską szkołę podstawową, a do średnich było daleko, no i wybór w tej okolicy był skromny. Dlatego rozpoczęto budować w Świdrze pod Warszawą cudowny obiekt przy ul Pięknej, któremu nadano nazwę: Państwowy Ośrodek Wychowawczy.Otwarcie jego nastąpiło w roku szkolnym 1953/1954
Najpierw przyjechały dzieci powyżej dziesiątego roku życia., oraz starsi, którzy podjęli naukę w warszawskich technikach. Spora ilość trafiła do szkolnych internatów w innych miastach, m.in. do Wrocławskiego Technikum Budowy Miast i Osiedli. Jednocześnie do Świdra zaczęto kierować „wyselekcjonowane”, ze zrozumiałych względów, dzieci polskie. Wśród tej grupy najwcześniej przyjechali licealiści, potem uczniowie technikum, a następnie ze starszych klas „podstawówki”. W kolejnych latach wszystkie dzieci z Gołotczyzny zamieszkały w Świdrze. Zwiększała się także kadra wychowawczo - opiekuńcza.. Moja Mama została przeniesiona z Legnicy i objęła wychowawstwo młodszej grupy koreańskich chłopców
Większość koreańskich dzieci swobodnie posługiwały się polskim językiem. Inność jednak wynikała ze sposobu mówienia, bowiem ich „aparat artykulacyjny” nie był ukształtowany do wydawania słowiańskich dźwięków. Ciekawostką był fakt, że w trakcie pisania nie popełniały ortograficznych błędów, lecz najczęściej fonetyczne, ponieważ z trudem rozróżniały dźwięki wargowe jak np. „p” i „b” Program nauczania w zakresie wiedzy ojczystej realizowała przemiła para opiekunów.: Chan Sin-wan, nauczyciel i nieformalny „szef” oraz Dzon Ge-cin- nauczycielka . Uczyli oni języka koreańskiego, narodowych pieśni, tańców, historii, geografii a także matematyki – co się „wydało” w czasie egzaminów końcowych przed ukończeniem VII klasy., czyli szkoły podstawowej Tak… tak… Taki wtedy zwyczaj panował – zdawaliśmy egzaminy z klasy do klasy... Na szczęście zlikwidowano go w 1956/57.
I właśnie podczas takiego egzaminu – jeden z chłopców w obecności licznej komisji i przedstawiciela naszego POW, którym akurat była moja Mama, w mig rozwiązał na tablicy zadanie, dokonując zaledwie kilka działań. Nauczyciel matematyki ogromnie się zdziwił, bo wynik był poprawny. Chłopiec nagle sczerwieniał na twarzy aż po uszy i rzekł: „pisaci po polski?” Zmazał tę odrobinkę z tablicy, by rozpisać się po całej i zakończyć zadanie sławnym: „c.b.d.o.”
Wszystkie dzieci były promienne, stale uśmiechnięte, bardzo posłuszne, choć między sobą potrafiły rywalizować, a nawet prowadzić chłopięce bójki. Działo się to zawsze w idealnej ciszy. Dlatego wychowawcy byli szczególnie uczuleni na różne szczelnie stojące rówieśnicze „kółeczka”, albowiem stwarzały one wielkie zagrożenie, że któryś na tym nietypowym ringu może zostać tak znokautowany, że bez pomocy lekarskiej się nie obędzie. Na szczęście podobne sytuacje zdarzały się bardzo rzadko.
Dzieci lgnęły do dorosłych i do nas, czyli młodych Polaków. Ponieważ część ich uczyła się w szkole podstawowej w Otwocku, a ja wraz dwiema równolatkami chodziłam do tamtejszego LO, tyle że każda z nas uczyła się w innej klasie, zawsze kilkuosobowa grupka dziewczynek czekała po śniadaniu na mnie, lub na nas, abyśmy wspólnie szły na piechotę dość spory kawałek drogi przez sosnowy lasek, a potem piaszczysta drogą. Rozmowom nie było końca, a przez to czas szybciej upływał. Świergotały jedna przed drugą stale zadając pytania, na które wtedy nie zawsze potrafiłam odpowiedzieć – ot np. „dlaczego tak łatwo wywołać wojnę”?
Po latach przeszłam tamtą drogę ponownie – lasek zabudowany, droga asfaltowa, młodnik urósł wysoko, miasto się przybliżyło do Świdra…. Całkiem inny świat.
Dzieci i młodzież do wszystkich pracowników zwracali się bardzo serdecznie – do niewiast mówiono „Mama” (omoni) a do mężczyzn „Tata” (obozi) W rozmowach między nimi słychać było bardzo często „saharanda” czyli „dziękuję”. W tamtym czasie znałam przeszło 200 słów, ale nigdy ich nie zapisywałam. Sądziłam, że będę pamiętać do śmierci. Dzisiaj nawet dziesięciu nie wymienię Pamiętam jednak, że Polska to PHARAN.
W Ośrodku mieszkałam od stycznia 1954 do grudnia1956. Mój wyjazd z niego został spowodowany symptomatycznym wydarzeniem, gdyż po historycznym Październiku 1956r Powstańcy Warszawscy mogli bezpiecznie wracać do Stolicy. Mama nigdy nie przestawała marzyć o powrocie, a była rodowitą warszawianką. Jednak z powodu wysiedlenia rodziny na Syberię i po powrocie z niej w 1921r. zamieszkaniu z rodzicami i barćmi w Poznaniu dopiero w wyniku hotlerpwskiego wysiedlenia w 1940r wróciła do swej kolebki.
Zatem w grudniu 1956 r znalazłysmy się Warszawie, w służbowym pokoiku, bowiem Mama została wychowawczynią w internacie męskiej szkoły po Korpusie Kadetów. przy ul Rakowieckiej.. Przez wiele lat utrzymywałyśmy stały kontakt z Domem w Świdrze. W 1959 r nawet witałyśmy Nowy Rok w gronie starszych wychowanków, w większości studentów oraz wychowawców koreańskich i polskich. Do 1966 r. prowadziłam przemiłą korespondencję z cudowną Kim Bon-chua. Ale w 1968 r, na mocy odgórnych postanowień, wszyscy koreańscy uczniowie i studenci musieli opuścić Polskę. Wiem, że wielu z nich nie chciało wracać. Jedni dlatego, że żadnej szkoły nie skończyli, albo że jeszcze studiowali, zaś inni dlatego, że się bardzo spolonizowali.
Tyle moich suchych faktów i osobistych spostrzeżeń.
A teraz trochę szczegółów, które z mej pamięci jeszcze nie uleciały
Li Van – miał około 15 lat, gdy stał się pierwszym tłumaczem, a dokładniej: „pomostem językowym”, bowiem w Gołotczyźnie nie było tłumacza. Mieszkał przez kilka lat w ZSRR w okolicy Taszkentu w koreańskim kołchozie , gdzie jego ojciec przebywał na emigracji i stąd znał dobrze język rosyjski. Matka zmarła wcześnie, podobno była Rosjanką. Wychowywał się wśród swoich ale także wśród Rosjan. Znał więc bardzo dobrze język rosyjski. W 1950 r.ojciec, w mundurze radzieckiego żołnierza, pojechał walczyć do Korei i tam zginął. Chłopiec dotarł jednak do Radzieckiej Dywizji, która go przekazała 25 Koreańskiej Dywizji Piechoty w Phenianie,. Trafił wtedy do bursy wojskowych sierot . A potem znowu była wojna i jego losy znowu potoczyły się tragicznie. Jako partyzant otrzymał „:medal za odwagę” Nigdy się nim przed nami nie chwalił i tylko raz widziałam w jego klapie marynarki - wtedy było Narodowe Święto koreańskie. Zanim trafił do Polski długo jeszcze wędrował .Gdy ja go poznałam był przemiłym młodzieńcem, uczył się w Warszawie, a do Świdra przyjeżdżał na dni wolne, ferie, wakacje. Był bardzo utalentowany, pięknie śpiewał, malował i jako student mieszkał na Krakowskim Przedmieściu w Dziekance, czyli w akademiku. ASP
Li Chio-sik – sierota, mając 13 lat został w 1950 r. partyzantem W skład grupy wchodziło 20 starszych wychowanków Domu Dziecka z Sonczen oraz ich wychowawcy wraz z Kierownikiem Domu. Został przydzielony do pierwszego oddziału bojowego, mającego za zadanie dokonywać drobnych aktów dywersji i zbierać wiadomości o wojskowych obiektach wroga. Działaniem objęli całe miasto. Między innymi zdejmowali pod osłona nocy flagi amerykańskie a wieszali narodowe, zakładali napisy i hasła zagrzewające do walki z wrogiem, rozpoznawali obiekty wojsk amerykańskich. Do tego celu np. wykorzystywali naiwność Amerykanów oferując sprzedaż drewna z jego dostawą do koszar. Po zaaresztowaniu przywódcy, został wybrany na jego miejsce i zorganizował z kolegami udaną akcję zwiadowczą w celu odbicia więźnia, a zakończoną uwolnieniem. W Świdrze cieszył się wysokim autorytetem wśród wszystkich. Był wspaniałym starszym bratem, także kolegą w grupie rówieśniczej. Zawsze radosny, taktowny i chętny do dysput w języku polskim.
Kim Dzi-dzun – z idealnym słuchem, pięknym głosem, rozbrajającym uśmiechem. Uwielbiał grać na akordeonie. Ponieważ ja grywałam tylko ze słuchu na pianinie, postanowił mnie nauczyć grania na innej klawiaturze. Kilka razy tworzyliśmy więc duet. Chętny do rozmów i do wszelkich działań artystycznych, przyznam się szczerze, że bardzo go lubiłam.
Kim So-ran– należała do starszej grupy dziewcząt, które szkołę podstawową skończyły w Gołotczyźnie. Toteż pierwszy raz zobaczyłyśmy się w 1954 r. podczas przerwy wielkanocnej Była zawsze uśmiechnięta, pięknie śpiewała oraz tańczyła tańce narodowe. Wrocławską Szkołę Budowlaną zakończyła egzaminem maturalnym w 1957 r. i od razu wróciła do kraju. Wyszła za mąż za pracownika naukowego Akademii Nauk, urodziła czwórkę dzieci i nadal pamięta język polski, a przede wszystkim Kierowniczkę internatu i jednocześnie nauczycielkę – Stefanię Rząsę, do której pisywała listy. O tym fakcie swego czasu wyczytałam w gazecie pt. MOTYWY, ale nie wiem z jakiego roku pochodziła. Po prostu ktoś, ze znajomych, sam artykuł mi przyniósł. Zamieszczony był tam także adres Sorany i po skopiowaniu koreańskich liter wysłałam do niej list. Odpowiedź nie nadeszła,zwrotu listu nie dostałam
Kim Jon-suk – córka pułkownika sztabu generalnego i artystki z Seulu, rówieśniczka Sorany, również absolwentka wrocławskiej szkoły i również umuzykalniona. Była jedną z najpiękniejszych dziewczynek, a właściwie panienek, wśród Koreanek, o delikatnych rysach i płynnych ruchach podczas tańców narodowych,
Kim Bo-tok - rozkochała się w muzyce Chopina. Często razem ze mną słuchała w 1955 r. radiowej transmisji z V Międzynarodowego Konkursu w Warszawie, w którym laureatem został Adam Harasiewicz
I tak mogłaby pisać dalej.... także o młodszych wychowankach, jak również o sporej grupie - nas, Polaków, bo trudno zapomnieć tamten rozdział mego zycia. Ale tyle starczy, daleka jestem od zanudzania
niektóre informacje
pochodzą z:książki: : Mariana Brandysa. Koreańczycy z Gołotczyzny.
Czytelnik. W-wa, 1954.
fotografie zamieszczę "za niedługo". Teraz muszę się zając domem.