Wysłany: Czw 18:58, 09 Lut 2006
Temat postu:
Opowiedziałam wam już wcześniej historię "samochodową", która nie skończyła się optymistyczne, ale nie zdołała zabić mojej wiary w dobroć ludzką. Po latach spotkała mnie jednak miła przygoda. Może nie taka z czterema kółkami ("na czterech jeździmy, piątym kierujemy..."), ale warta przypomnienia.
Samolotowa.
W okrągłym roku 2000, 26 maja - wracałam z Nowego Yorku, gdzie odwiedzałam moją studiującą tam córkę. Na lotnisko wpadłam w ostatniej chwili, obładowana niezliczoną ilością paczek od moich przyjaciół. Kiedy już rozsiadłam się w samolocie , na najgorszym miejscu, bo spóźnialscy nie mieli wyboru (przede mną ściana samolotu, a kolana pod brodą), zaczęłam sprawdzać torby i okazało się, że tę najważniejszą gdzieś zostawiłam. Poprosiłam miłego, ciemnoskórego stewarda, aby powiadomił moich przyjaciól o zagubionej torbie, może będą mogli znależć ją i przesłać pocztą. Nie zrobił tego, tylko zabrał mnie na spacer po lotnisku JFK, nie bacząc, że przecież podobno jesteśmy spóźnieni. W czasie poszukiwań mojej pechowej torby, opowiedziałam mu o sobie, o córce i o mojej rodzinie i o tym, że moim najskrytszym marzeniem jest przelot choć raz w życiu tam, na górnym piętrze samolotu, w I klasie. Mój mąż obiecał mi, że może kiedyś kupi mi taki bilet, ale ja wiedziałam, że nawet gdybym miała taką okazję, to wolałabym dać pieniądze dzieciom - przecież mogę podróżować z kolanami pod brodą, byle do domu!.
Znależliśmy torbę i wróciliśmy do samolotu, który wciąż czekał na swoją kolej startu. Zanim wzbiliśmy się w powietrze, steward zaprosił mnie na górę samolotu. Mieli jedno miejsce wolne. Ja...... w pierwszej klasie Jambo jeta! Nie mogłam uwierzyć. Nie wiedziałam jak dziękować. Co za luksus.
Rozsiadłam się wygodnie, zaczęłam liczyć torby i znowu okazało się, że ta pechowa została na moim dawnym miejscu. Tym razem nie było kłopotu, steward, który okazał się szefem całej załogi, przyniósł mi ją osobiście. Po drodze zauważył, że mam w niej książkę Ryszarda Kapuścińskiego "Heban". Nie znał jej jeszcze, więc mieliśmy o czym rozmawiać w każdej wolnej od obowiązków minucie. Oboje byliśmy wielbicielami dziennikarza.
Po powrocie do Warszawy, natychmiast pognałam na Nowy Świat, aby kupić wydania angielskie Kapuścińskiego. Pięknie je zapakowałam w paczuszkę i wysłałam do Nowego Yorku, na Manhattan. Do tej pory korespondujemy i wymieniamy myśli na temat nie tylko Kapuścińskiego.